To nie jest mój dom: historia o teściowej, która przekroczyła wszystkie granice

Już od progu czułam, jak ściska mnie w żołądku. Wystarczyło, że usłyszałam dźwięk domofonu i zobaczyłam na wyświetlaczu: „Wanda K.” – moja teściowa. Nie minęły trzy minuty, a już stała w przedpokoju, rozpinając płaszcz i rozglądając się po mieszkaniu z miną inspektora sanitarnego.

– O, widzę, że znowu nie umyłaś podłogi pod szafką – rzuciła na dzień dobry, zanim zdążyłam się przywitać.

Mój mąż, Tomek, próbował ratować sytuację:

– Mamo, może herbaty? – zaproponował z wymuszonym uśmiechem.

Ale ona już była w swoim żywiole. Przeszła do kuchni, otworzyła szafki, zajrzała do lodówki. Zawsze czułam się wtedy jak dziecko na szkolnej kontroli czystości. I zawsze miałam ochotę krzyczeć: „To jest mój dom!”

Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy z Tomkiem kupiliśmy mieszkanie na kredyt w starej kamienicy na Pradze. Byliśmy dumni – sami wybraliśmy kafelki, sami malowaliśmy ściany. Mieszkanie miało być naszym azylem. Ale Wanda miała inne plany.

Pierwsza wizyta po remoncie była jak zimny prysznic. Weszła do salonu i od razu zaczęła:

– Kto to widział takie kolory? Szary? Przecież to jak w prosektorium! Za moich czasów wszyscy mieli beżowe ściany.

Tomek próbował żartować:

– Mamo, teraz tak się urządza mieszkania.

Ale ona tylko prychnęła i już następnego dnia przywiozła z OBI dwie rolki tapety w kwiaty. Zostawiła je na stole z karteczką: „Może się przyda”.

Próbowałam być miła. Naprawdę. Ale kiedy podczas kolejnej wizyty zaczęła przestawiać nasze rzeczy – a to doniczki z parapetu na stół, a to książki z półki do szuflady – poczułam, że tracę grunt pod nogami.

Najgorsze przyszło po narodzinach naszej córki, Julki. Wanda przyjechała niby pomóc. Ale jej „pomoc” wyglądała tak:

– Dziecko nie może spać przy otwartym oknie! Przewieje ją!
– Ale mamo, lekarz mówił, że trzeba wietrzyć…
– Lekarz! Co on tam wie! Ja wychowałam troje dzieci i żadne nie chorowało!

Albo:

– Nie karm jej tym słoiczkiem! Sama gotuj zupki! Co to za matka?

Czułam się upokorzona. Każdego dnia coraz bardziej zamykałam się w sobie. Tomek widział, co się dzieje, ale nie potrafił postawić matce granic.

– Kochanie, ona chce dobrze…
– Ale ja już nie mogę! – wybuchłam pewnego wieczoru. – To jest nasz dom! Nasze dziecko! Nasze zasady!

Tomek spuścił głowę.

– Spróbuję z nią pogadać.

Ale rozmowy nic nie dawały. Wanda była mistrzynią manipulacji. Kiedy tylko próbowałam delikatnie zasugerować, że może powinna wcześniej uprzedzać o wizytach albo nie przestawiać naszych rzeczy, natychmiast robiła z siebie ofiarę:

– No tak… Już jestem niepotrzebna… Przeszkadzam wam… Lepiej żebym w ogóle nie przyjeżdżała…

A potem dzwoniła do Tomka i płakała w słuchawkę:

– Synku, twoja żona mnie nie lubi…

Zaczęły się kłótnie między mną a Tomkiem. On był rozdarty między mną a matką. Ja czułam się coraz bardziej samotna. Nawet moja mama mówiła:

– Może przesadzasz? Może powinnaś być bardziej wyrozumiała?

Ale nikt nie widział tego, co działo się za zamkniętymi drzwiami naszego mieszkania.

Pewnego dnia Wanda przyszła bez zapowiedzi. Byłam sama z Julką. Mała płakała, bo miała kolkę. Ja byłam niewyspana i roztrzęsiona. Wanda weszła do pokoju i bez słowa zaczęła przebierać wnuczkę.

– Źle ją ubrałaś! Za cienko! – syknęła.

Nie wytrzymałam.

– Proszę wyjść! – powiedziałam drżącym głosem.

Spojrzała na mnie jak na wariatkę.

– Co ty sobie wyobrażasz?! To ja tu jestem babcią!

Zadzwoniła do Tomka jeszcze zanim wyszła z klatki schodowej.

Wieczorem mieliśmy najgorszą kłótnię w życiu.

– Twoja matka mnie nienawidzi! – płakałam.
– Ona chce tylko pomóc!
– Pomóc?! Ona chce tu rządzić!
– Przesadzasz!
– To może zamieszkaj z nią!

Tomek wyszedł trzaskając drzwiami. Wrócił późno w nocy. Nie odzywaliśmy się do siebie przez dwa dni.

Wanda przestała przyjeżdżać na jakiś czas. Ale za to dzwoniła codziennie. Do mnie – żeby sprawdzić, czy „wszystko w porządku”, do Tomka – żeby narzekać na mnie.

Czułam się jak intruz we własnym domu. Zaczęłam mieć problemy ze snem. Bałam się każdego dźwięku domofonu. Zaczęłam unikać spotkań rodzinnych.

W końcu poszliśmy do psychologa rodzinnego. To była moja ostatnia deska ratunku.

Psycholog zapytał Tomka:
– Czyja to jest rodzina?
Tomek milczał długo.
W końcu powiedział cicho:
– Nasza.

To był przełom. Zaczęliśmy razem ustalać zasady: żadnych niezapowiedzianych wizyt, żadnego przestawiania rzeczy bez pytania, żadnych komentarzy na temat wychowania dziecka przy mnie.

Wanda oczywiście się obraziła. Przez miesiąc nie odzywała się do nas wcale. Potem zadzwoniła i powiedziała:
– No dobrze… Skoro tak chcecie…
Ale już nigdy nie była taka sama.

Czasem myślę: czy naprawdę musiało dojść do wojny o każdy talerz i każdą pieluszkę? Czy rodzina zawsze musi być polem bitwy?

A wy? Jak broniliście swoich granic przed rodziną? Czy można być szczęśliwym bez zgody wszystkich wokół?