Wciąż jestem twoim synem, mamo: list, którego musiałem napisać
Mamo, być może właśnie teraz siedzisz sama w kuchni, przeglądając stare kartki z życzeniami, gdzie wszyscy cieszyli się z mojego narodzin. Gdzie uśmiechają się ludzie, z których wielu już dawno zniknęło z naszego życia. Przechowujesz moje dziecięce pieluszki, kawałek pierwszego mlecznego zęba, pukiel jasnych włosów, jakbyś chciała przywrócić czas, kiedy wszystko było prostsze. Kiedy byłem twoim małym synkiem, a ty moją całą rzeczywistością.
Pamiętam ten dzień, kiedy wróciłem do domu po raz ostatni przed naszą wielką kłótnią. W drzwiach pachniało jeszcze twoją zupą pomidorową. Zawsze gotowałaś ją na niedzielę, jakby to miało zatrzymać rodzinę przy jednym stole. Ale wtedy już od dawna nie byliśmy rodziną – byliśmy dwoma samotnymi wyspami, które nie potrafiły się już odnaleźć.
– Michał, czy ty w ogóle mnie słuchasz? – zapytałaś wtedy cicho, a ja udawałem, że szukam czegoś w telefonie.
– Mamo, mam swoje życie – odpowiedziałem zniecierpliwiony. – Nie możesz ciągle oczekiwać, że będę taki jak kiedyś.
Widziałem, jak twoje oczy robią się szkliste. Ale wtedy byłem zbyt dumny, zbyt zmęczony własnymi problemami, żeby się zatrzymać. Wyszedłem trzaskając drzwiami. I od tamtej pory nie wróciłem.
Minęły miesiące. Moje życie w Warszawie było chaotyczne – praca w korporacji, szybkie randki, wieczory spędzone na bezsensownych rozmowach. Czasem budziłem się w środku nocy i słyszałem twój głos: „Michałku, śniadanie już gotowe”. Ale to był tylko sen. W rzeczywistości nie było już śniadań, nie było rozmów przy stole. Była tylko pustka.
Wszystko zmieniło się pewnego listopadowego wieczoru. Dostałem telefon od cioci Basi: „Twoja mama jest w szpitalu. Miała zawał”. Zamarłem. Przez chwilę nie mogłem oddychać. W głowie miałem tylko jedno pytanie: co jeśli już nigdy nie zdążę jej powiedzieć tego wszystkiego, co powinienem był powiedzieć dawno temu?
Pojechałem do szpitala pierwszym pociągiem. Siedziałem przy twoim łóżku i patrzyłem na twoją bladą twarz. Byłaś taka krucha, taka inna niż ta mama z moich wspomnień. Chciałem cię przeprosić, powiedzieć wszystko – ale nie potrafiłem wydusić z siebie ani słowa. Tylko trzymałem cię za rękę i czułem, jak łzy spływają mi po policzkach.
Po powrocie do Warszawy długo nie mogłem dojść do siebie. W pracy byłem jak cień samego siebie. Koledzy pytali: „Co się stało?”, ale nie umiałem im odpowiedzieć. Wieczorami siadałem przy biurku i pisałem listy do ciebie – żaden nie wydawał mi się wystarczający. Każdy kończył się na słowie „przepraszam”, ale to słowo brzmiało tak pusto.
W końcu napisałem ten list. Ten jeden jedyny, który musiałem napisać.
Mamo,
Przepraszam za wszystko. Za to, że odsunąłem się od ciebie, kiedy najbardziej mnie potrzebowałaś. Za to, że nie potrafiłem być dla ciebie wsparciem po śmierci taty. Za to, że wybrałem własną wygodę zamiast rodzinnych spotkań. Za każde niewypowiedziane „kocham cię” i za każde „nie mam czasu”.
Wiem, że zawiodłem cię wiele razy. Wiem też, że próbowałaś mnie zrozumieć na swój sposób – czasem zbyt mocno trzymałaś mnie przy sobie, czasem nie dawałaś mi oddychać. Ale teraz rozumiem: robiłaś to wszystko z miłości.
Piszę ten list, bo nie wiem, czy potrafię powiedzieć ci to wprost. Boję się twojego rozczarowania. Boję się twoich łez. Ale jeszcze bardziej boję się tego, że któregoś dnia zabraknie cię naprawdę – i wtedy już nigdy nie będę mógł naprawić naszych relacji.
Mamo, wciąż jestem twoim synem. Może już nie tym małym chłopcem z jasnymi włosami i szerokim uśmiechem – ale wciąż twoim synem. Chciałbym wrócić do domu na niedzielny obiad. Chciałbym usiąść z tobą przy stole i po prostu porozmawiać – o wszystkim i o niczym.
Czy potrafisz mi wybaczyć?
Twój Michał
Zaniosłem ten list na pocztę następnego dnia rano. Ręce mi drżały, kiedy wrzucałem kopertę do skrzynki. Przez cały tydzień czekałem na odpowiedź – bałem się telefonu od ciebie bardziej niż czegokolwiek innego.
W końcu zadzwoniłaś.
– Michałku…
Twój głos był cichy i łamiący się.
– Przeczytałam twój list…
Nie wiedziałem co powiedzieć. Cisza ciągnęła się w nieskończoność.
– Synku… ja też przepraszam – wyszeptałaś w końcu. – Chciałam tylko dobrze…
Płakaliśmy razem przez telefon jak dzieci.
Od tamtej pory powoli zaczęliśmy odbudowywać naszą relację. To nie było łatwe – stare rany goją się powoli. Czasem znów się kłócimy o drobiazgi: o to, że nie odbieram telefonu albo że zapomniałem o imieninach cioci Basi. Ale już potrafimy rozmawiać inaczej – bez wyrzutów i pretensji.
Często myślę o tym wszystkim przed snem. O tym, jak łatwo można stracić kogoś bliskiego przez własną dumę i upór. O tym, ile niewypowiedzianych słów nosimy w sobie latami.
Czy naprawdę musimy czekać na tragedię, żeby powiedzieć sobie prawdę? Czy można nauczyć się przebaczać zanim będzie za późno?
Może ktoś z was też nosi w sobie taki list…