Czy to normalne, że mój 60-letni mąż ma dwie rodziny?
– Gdzie byłeś przez całą noc, Andrzeju? – zapytałam, ledwo powstrzymując drżenie głosu. Stał w przedpokoju, z kurtką jeszcze na ramieniu, a jego oczy uciekały gdzieś w bok, jakby szukał ratunku w ścianach naszego mieszkania. W tej chwili wszystko we mnie krzyczało. Przez lata tłumaczyłam sobie jego nieobecności, nocne telefony i nagłe wyjazdy służbowe. Ale tej nocy coś we mnie pękło.
Mam na imię Grażyna. Mam 58 lat i przez większość życia wierzyłam, że jestem szczęśliwą żoną. Mieszkamy w Gdańsku, mamy dorosłego syna, Michała, który właśnie skończył studia i powoli układa sobie życie. Przez lata byłam dumna z naszej rodziny. Andrzej był szanowanym inżynierem, ja pracowałam jako nauczycielka w podstawówce. Nasze życie nie było idealne, ale kto ma idealne życie?
Ostatnie miesiące były jednak inne. Andrzej coraz częściej znikał z domu, tłumacząc się pracą lub spotkaniami z kolegami. Zaczęłam czuć się samotna. Często siadałam wieczorami przy kuchennym stole i patrzyłam na jego pusty talerz. Zastanawiałam się, czy to już ten moment, kiedy ludzie się od siebie oddalają, czy może to tylko przejściowy kryzys.
Ale tej nocy wszystko się zmieniło. Kiedy wrócił nad ranem, nie wytrzymałam. – Odpowiedz mi w końcu! – krzyknęłam. – Gdzie byłeś?!
Andrzej spojrzał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Przez chwilę myślałam, że zaraz się rozpłacze. Ale on tylko westchnął ciężko i usiadł na krześle.
– Grażyna… Muszę ci coś powiedzieć – zaczął cicho. – To nie jest łatwe.
Wtedy poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Przez głowę przelatywały mi najgorsze scenariusze, ale prawda przerosła wszystkie moje wyobrażenia.
– Mam drugą rodzinę – powiedział po chwili ciszy. – Od piętnastu lat…
Nie pamiętam, co działo się przez następne minuty. Słowa Andrzeja odbijały się echem w mojej głowie: „druga rodzina”, „dziecko”, „kochanka”. Czułam się tak, jakbym nagle straciła grunt pod nogami.
– Jak mogłeś? – wyszeptałam w końcu. – Jak mogłeś przez tyle lat żyć w kłamstwie?
Andrzej spuścił głowę. – Nie chciałem cię skrzywdzić… Wszystko wymknęło się spod kontroli.
Wybiegłam z domu. Potrzebowałam powietrza, dystansu, czegokolwiek, co pozwoli mi nie zwariować. Przez całą drogę do parku płakałam jak dziecko. W głowie miałam tysiące pytań: Czy byłam aż tak ślepa? Czy nasze życie było tylko iluzją?
Następne dni były jak koszmar na jawie. Andrzej próbował ze mną rozmawiać, tłumaczyć się, przepraszać. Mówił o miłości do mnie i do naszego syna, o tym, że nie potrafił zakończyć tamtego związku, bo urodziła mu się córka – Zosia. Miałam ochotę krzyczeć, rzucać talerzami o ścianę, ale byłam zbyt zmęczona.
Najgorsze było powiedzieć o wszystkim Michałowi. Syn patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Mama… To niemożliwe… Tata? – powtarzał bezradnie.
– Tak, Michałku… Tata ma drugą rodzinę – odpowiedziałam drżącym głosem.
Przez kilka dni nie rozmawialiśmy ze sobą prawie wcale. Każde z nas zamknęło się w swoim bólu i rozczarowaniu.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie kobieta. Przedstawiła się jako Anna.
– Grażyno… Wiem, że to dla ciebie trudne – powiedziała cicho. – Ale musimy porozmawiać.
Nie chciałam jej słuchać. Była dla mnie symbolem wszystkiego, co straciłam. Ale ciekawość zwyciężyła.
Spotkałyśmy się w kawiarni niedaleko dworca. Anna była młodsza ode mnie o kilka lat, wyglądała na zmęczoną i przestraszoną.
– Nie wiedziałam o tobie przez pierwsze lata – zaczęła. – Andrzej mówił mi, że jest rozwiedziony… Kiedy odkryłam prawdę, byłam już w ciąży z Zosią.
Siedziałyśmy naprzeciwko siebie jak dwie obce kobiety połączone jednym mężczyzną i jednym wielkim kłamstwem.
– Myślisz, że ja tego chciałam? – zapytała nagle Anna ze łzami w oczach. – On obiecywał mi wszystko…
Nie odpowiedziałam. W tamtej chwili poczułam tylko pustkę.
Wróciłam do domu i długo siedziałam w ciszy. Michał przyszedł do kuchni i usiadł naprzeciwko mnie.
– Co teraz zrobisz? – zapytał cicho.
Nie wiedziałam. Całe życie podporządkowałam rodzinie i Andrzejowi. Teraz musiałam nauczyć się żyć od nowa.
Zaczęły się rozmowy o rozwodzie. Andrzej błagał mnie o wybaczenie, mówił o terapii małżeńskiej, o tym, że nie chce mnie stracić.
Ale ja już nie potrafiłam mu zaufać.
Przez kolejne tygodnie próbowałam odnaleźć siebie na nowo. Zapisałam się na zajęcia jogi, zaczęłam spotykać się z koleżankami z pracy. Michał wspierał mnie jak mógł.
Czasem zastanawiam się, czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy powinnam była wcześniej zauważyć sygnały? Czy to moja wina?
Dziś wiem jedno: nie jestem winna czyjejś zdrady i kłamstwom.
Patrzę na swoje odbicie w lustrze i widzę kobietę zmęczoną życiem, ale silniejszą niż kiedykolwiek wcześniej.
Czy można jeszcze zaufać drugiemu człowiekowi po takim upokorzeniu? Czy da się zbudować szczęście od nowa po pięćdziesiątce? Może ktoś z was zna odpowiedź…