Nie oddam was: Jak obcy stał się ojcem z miłości

— Proszę pana… niech pan zabierze moją siostrzyczkę. Jest bardzo głodna…

Ten cichy głos, ledwo słyszalny w miejskim zgiełku, zatrzymał mnie jak uderzenie w pierś. Stałem na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, z telefonem przy uchu, próbując przekonać inwestora, że wszystko jest pod kontrolą. Właśnie dziś miało się rozstrzygnąć moje być albo nie być w firmie. Miliony złotych, zaufanie ludzi, lata pracy. A jednak ten głosik przebił się przez szum miasta i przez moje własne myśli.

Odwróciłem się powoli. Przede mną stał chłopiec, może siedmioletni, z rozczochranymi włosami i oczami tak poważnymi, że aż mnie zmroziło. Obok niego skulona dziewczynka, może czteroletnia, trzymała w rękach plastikową lalkę bez jednej nogi. Oboje byli brudni, ubrani w za duże kurtki, które pewnie ktoś im kiedyś podarował.

— Gdzie są wasi rodzice? — zapytałem, czując jak głos mi drży.

Chłopiec spuścił wzrok. — Mama… nie żyje. Tata… nie wrócił.

W tej chwili poczułem się jak ktoś zupełnie obcy w swoim własnym życiu. Jeszcze przed chwilą byłem Jakubem Nowakiem — człowiekiem sukcesu, który nie miał czasu na sentymenty. Teraz stałem przed wyborem, którego nie przewidywał żaden biznesplan.

— Jak masz na imię? — zapytałem cicho.

— Michał. A to Zosia.

Zadzwoniłem do Marty, mojej siostry. — Słuchaj, znalazłem dzieci na ulicy. Nie wiem co robić…

— Kuba, nie mieszaj się w to. Zadzwoń na policję i idź dalej. Masz dziś ważny dzień! — jej głos był zimny i stanowczy.

Ale nie mogłem. Coś we mnie pękło. Może to przez wspomnienie Małgorzaty — mojej żony, która zmarła dwa lata temu po długiej walce z rakiem. Zawsze powtarzała: „Nie przechodź obojętnie obok ludzkiego cierpienia”.

Zabrałem dzieci do najbliższej kawiarni. Zamówiłem dla nich kakao i kanapki. Michał jadł łapczywie, Zosia patrzyła na mnie wielkimi oczami.

— Gdzie mieszkacie? — spytałem.

— W piwnicy… Tam gdzie kiedyś był sklep. Ale już nas stamtąd wyrzucili.

Zadzwoniłem na policję. Przyjechali szybko, zadawali pytania, spisywali protokoły. Dzieci miały trafić do pogotowia opiekuńczego.

— Proszę pana… — Michał ścisnął moją dłoń — Nie oddawaj nas…

Te słowa rozdarły mi serce. Przez całą noc nie mogłem spać. W głowie miałem obraz tych dzieci i pytanie: co będzie dalej?

Następnego dnia pojechałem do ośrodka opiekuńczego. Michał i Zosia siedzieli razem na łóżku, przytuleni do siebie.

— Przyszedł pan… — wyszeptała Zosia.

— Obiecałem przecież — odpowiedziałem, choć sam nie wiedziałem, co mogę im obiecać.

Zacząłem załatwiać formalności. Urzędnicy patrzyli na mnie podejrzliwie: samotny mężczyzna po czterdziestce, bez dzieci, z dobrą pracą i dużym mieszkaniem w centrum Warszawy. Rodzina była przeciwna:

— Kuba, zwariowałeś? Chcesz oddać całe życie obcym dzieciom? — krzyczała matka przez telefon.

— Nie są obcy — odpowiedziałem cicho. — Są sami jak ja.

Przez kolejne tygodnie walczyłem z biurokracją i własnymi lękami. Bałem się, że nie podołam. Że nie będę wystarczająco dobry. Że zawiodę ich tak samo jak zawiodłem Małgorzatę, gdy odchodziła i prosiła mnie o jedno: „Nie zamykaj się na świat”.

Pierwsze dni razem były trudne. Michał miał koszmary i budził się z krzykiem. Zosia płakała za mamą i chowała się pod stołem przy każdym głośniejszym dźwięku. Ja próbowałem być cierpliwy, choć czasem miałem ochotę uciec i wrócić do dawnego życia.

Pewnego wieczoru Michał podszedł do mnie z książką.

— Panie Jakubie… przeczyta mi pan?

Spojrzałem na niego i poczułem coś dziwnego — ciepło i strach jednocześnie. Usiadłem obok niego na kanapie i zacząłem czytać „Dzieci z Bullerbyn”. Zosia zasnęła wtulona w moje ramię.

Z czasem zaczęliśmy tworzyć coś na kształt rodziny. Michał pomagał mi gotować obiady (choć kuchnia wyglądała potem jak po wybuchu bomby), Zosia rysowała laurki z napisem „Kocham cię”.

Ale nie wszyscy byli szczęśliwi z tej zmiany. Moja matka przestała się odzywać. Siostra wysyłała mi SMS-y pełne wyrzutów: „Zrujnujesz sobie życie!”

Pewnego dnia dostałem wezwanie do sądu rodzinnego. Ojciec dzieci pojawił się nagle po miesiącach nieobecności i zażądał ich zwrotu.

— To moje dzieci! — krzyczał na korytarzu sądu. — Nie oddam ich jakiemuś obcemu!

Patrzyłem na Michała i Zosię, którzy trzymali mnie za ręce i płakali.

— Proszę pana… niech pan nas nie oddaje…

Sędzia spojrzała na mnie surowo:

— Dlaczego chce pan zostać ich opiekunem?

Odpowiedziałem szczerze:

— Bo ich kocham. Bo wiem, co to znaczy być samotnym dzieckiem w wielkim mieście.

Po wielu rozprawach sąd przyznał mi tymczasową opiekę nad dziećmi. Ojciec zniknął ponownie bez śladu.

Dziś mija rok od tamtego dnia na Marszałkowskiej. Michał nauczył się jeździć na rowerze, Zosia śmieje się coraz częściej. Ja nauczyłem się gotować naleśniki i czytać bajki na dobranoc bez łez w oczach.

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę można stać się ojcem z wyboru? Czy miłość może pokonać strach i samotność? Może właśnie o to chodzi w życiu — żeby nie przechodzić obojętnie obok cudzego cierpienia…