Zaginiony nagrobek: Historia matki, która musiała wybrać między bólem a przebaczeniem

„To niemożliwe… To nie może być prawda!” – krzyknęłam, stojąc na cmentarzu w naszej małej podlaskiej wsi, z bukietem białych lilii w rękach. Przyjechałam tu jak co tydzień, żeby opowiedzieć mojemu synowi Bartkowi o tym, jak bardzo za nim tęsknię. Ale zamiast pięknego granitowego nagrobka z jego imieniem i cytatem z Norwida, który wybierałam miesiącami, zobaczyłam tylko gołą ziemię. Serce waliło mi jak oszalałe, a dłonie tak drżały, że ledwo utrzymałam kwiaty.

– Pani Magdo, co się stało? – usłyszałam za sobą głos pani Zofii, sąsiadki, która zawsze przychodziła podlewać kwiaty na grobie męża.

– Nagrobek… ktoś go ukradł! – wybuchnęłam płaczem. Pani Zofia objęła mnie ramieniem i szeptała: – To straszne… U nas nigdy się coś takiego nie zdarzyło.

Wracałam do domu jak we śnie. Kto mógłby zrobić coś takiego? Przecież Bartek był lubianym chłopakiem, choć odszedł za wcześnie – miał zaledwie osiemnaście lat, kiedy potrącił go samochód na przejściu. Od tamtej pory żyłam tylko dla niego – dla jego pamięci. Każdą złotówkę odkładałam na ten nagrobek. Kiedy pan Gajewski z kamieniarstwa przywiózł go pół roku temu, byłam dumna. To było jedyne miejsce, gdzie czułam, że Bartek jest jeszcze ze mną.

Wieczorem siedziałam przy kuchennym stole i patrzyłam w pustkę. Zadzwoniłam do sołtysa, pana Wróblewskiego, ale tylko westchnął: – Pani Magdo, to naprawdę niespotykane. Jutro zgłoszę to na policję.

Noc była bezsenna. Przewracałam się z boku na bok, w głowie kłębiły mi się najgorsze scenariusze. Może ktoś potrzebował kamienia? A może to zemsta? Ale kto chciałby mnie skrzywdzić?

Rano przyjechali policjanci. Obejrzeli cmentarz, wypytywali sąsiadów, ale nikt nic nie widział ani nie słyszał.

– Niestety, pani Zielińska – powiedział młody policjant z przepraszającym uśmiechem – ostatnio mieliśmy kilka kradzieży metali, ale nagrobek? To naprawdę dziwne.

Zaczęłam chodzić po wsi i pytać ludzi. Jedni mnie żałowali, inni tylko wzruszali ramionami. Ale kiedy weszłam do zakładu kamieniarskiego pana Gajewskiego, zauważyłam jego niespokojny wzrok.

– Pani Magdo… proszę wejść do środka – powiedział cicho i zamknął za mną drzwi warsztatu.

– Muszę pani coś powiedzieć – zaczął nerwowo wycierając ręce w fartuch. – Tydzień temu był tu pani były mąż… Andrzej.

Zamarłam. Z Andrzejem rozstałam się niedługo po śmierci Bartka – nie wytrzymał bólu i zaczął pić. Od tamtej pory prawie nie rozmawialiśmy.

– Po co tu przyszedł? – zapytałam zachrypniętym głosem.

– Powiedział… że zmieniła pani zdanie i mam zabrać nagrobek. Że chce pani inny. A ponieważ był z nim pani bratankiem Michałem… uwierzyłem im.

Zrobiło mi się zimno. Dlaczego Andrzej miałby to zrobić? Przecież kochał Bartka… czyżby już nie?

Pobiegłam do domu Andrzeja. Otworzył mi dopiero po długim pukaniu – zaniedbany, z podkrążonymi oczami i łzami w spojrzeniu.

– Dlaczego to zrobiłeś? – wyrzuciłam z siebie bez powitania.

Andrzej osunął się na krzesło i rozpłakał jak dziecko.

– Nie mogłem już tego znieść… tego kamienia… tego bólu… Codziennie przechodzę obok… wszystko mi przypomina… – szlochał.

– Ale Bartek zasłużył na godny grób! To nie tylko twoje cierpienie! – krzyczałam przez łzy.

– Wiem… przepraszam… ja już nie wiem jak żyć… – wyszeptał.

Wtedy wszedł Michał – mój bratanek. – Ciociu… chciałem ci powiedzieć… wujek mnie namówił… nie wiedziałem, że cię to tak zrani… – spuścił głowę.

Byłam w szoku. Dwóch najbliższych mi ludzi – ci, którym ufałam najbardziej – zadali mi największy ból od śmierci Bartka.

Cała wieś zaczęła o tym mówić. Jedni współczuli Andrzejowi – „to biedny złamany człowiek”. Inni go potępiali: „Tak się nie robi! Każdy ma prawo żałować po swojemu!” – mówiła pani Zofia pod sklepem.

Sama nie wiedziałam co czuję. Złość? Współczucie? Smutek? Wszystko naraz.

Po tygodniu zadzwonił pan Gajewski: – Pani Magdo, nagrobek jest u mnie w warsztacie. Mogę go odwieźć na cmentarz.

Stałam potem znów nad grobem Bartka i gładziłam zimny kamień. Wszystko wyglądało jak dawniej – a jednak już nigdy nie będzie takie samo.

Wieczorem siedzę przy oknie i patrzę w ciemność. Myślę: Czy człowiek naprawdę może kiedyś pokonać ból po stracie dziecka? Ile jeszcze ran musi się otworzyć, zanim znajdziemy drogę powrotną do siebie?

A wy? Czy potrafilibyście wybaczyć najbliższym taką zdradę?