Niespodziewany spadek: Jak jeden testament rozbił moją rodzinę i zmienił całe życie
– Nie wierzę ci, Anka! – wrzasnęła mama, rzucając na stół list od notariusza. – To jakiś żart? Ty?! Ty dostałaś wszystko po pani Zofii?
Siedziałam przy kuchennym stole, ściskając w dłoniach kubek z zimną już herbatą. W powietrzu wisiała cisza, gęsta jak śmietana. Tata patrzył na mnie z niedowierzaniem, a mój brat Michał kręcił głową, jakby próbował się obudzić z koszmaru.
– Przecież to niemożliwe – powtarzała mama. – Myśmy się nią opiekowali przez tyle lat! Ty nawet nie miałaś czasu do niej zajrzeć!
Chciałam coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mi w gardle. Przed oczami miałam obraz pani Zofii – drobnej staruszki z wiecznie uśmiechniętymi oczami, która mieszkała za ścianą naszego bloku na warszawskim Mokotowie. Przez lata była dla mnie jak babcia, odkąd moja własna odeszła. To do niej uciekałam, gdy w domu wybuchały kłótnie. To ona nauczyła mnie piec szarlotkę i słuchała moich zwierzeń o pierwszych miłościach.
Ale ostatnie dwa lata… Tak, rzadziej ją odwiedzałam. Praca, studia, ślub z Pawłem… Życie pędziło jak szalone. A jednak to mnie wybrała na swoją spadkobierczynię.
– Może byłaś dla niej kimś więcej niż my wszyscy – powiedział cicho Paweł, próbując mnie wesprzeć. Ale jego głos ginął wśród oskarżeń.
Mama nie dawała za wygraną:
– To niesprawiedliwe! Myśmy jej robili zakupy, sprzątali, a ona…
– Może właśnie dlatego – przerwał jej Michał z goryczą – że nie chciała być traktowana jak obowiązek.
Wiedziałam, że to początek końca naszej rodziny takiej, jaką znałam. Bo testament pani Zofii był jasny: „Cały majątek przekazuję Annie Kowalskiej, która była dla mnie jak wnuczka i jedyna osoba, przy której czułam się naprawdę kochana”.
A majątek… To nie była tylko willa pod Warszawą. To były obrazy, biżuteria, konta bankowe. W sumie ponad 200 milionów złotych według wyceny notariusza. Kwota tak absurdalna, że aż nierealna.
Wieść rozeszła się błyskawicznie. Telefon dzwonił bez przerwy. Ciotka Halina płakała do słuchawki, kuzynka Magda groziła sądem. Nawet sąsiedzi zaczęli patrzeć na mnie inaczej – jedni z zazdrością, inni z pogardą.
Najgorsze przyszło jednak od rodziców. Mama przestała się do mnie odzywać. Tata unikał spotkań. Michał napisał mi SMS-a: „Nie licz na mnie”.
Willa stała pusta przez kilka tygodni. Bałam się tam pojechać sama. W końcu Paweł namówił mnie na wycieczkę.
– To twój dom teraz – powiedział, ściskając moją dłoń.
Weszliśmy do środka. Zapach starych książek i lawendy uderzył mnie w twarz. W salonie wisiał portret pani Zofii – patrzyła na mnie łagodnie spod siwych brwi.
– Co teraz? – zapytał Paweł.
Nie wiedziałam. Czułam się jak oszustka. Jakbym ukradła coś własnej rodzinie.
Przez kolejne tygodnie próbowałam rozmawiać z mamą. Bez skutku. Każda próba kończyła się awanturą.
– Oddaj nam chociaż część! – krzyczała mama przez telefon. – Przecież to niesprawiedliwe!
Ale czy mogłam? Testament był jasny. Prawnik ostrzegł mnie: „Każda próba podważenia może skończyć się procesem”.
Zaczęłam mieć koszmary. Śniło mi się, że pani Zofia stoi nad moim łóżkiem i mówi: „Nie bój się żyć swoim życiem”. Ale budziłam się zlana potem.
Paweł próbował mnie pocieszać:
– Może czasem los daje nam coś nie po to, żebyśmy byli szczęśliwi, ale żebyśmy coś zrozumieli?
Nie rozumiałam niczego. Czułam tylko ciężar winy i samotności.
Pewnego dnia przyszła do mnie Magda – kuzynka, z którą kiedyś dzieliłam wszystkie sekrety.
– Wiesz, że wszyscy ci zazdroszczą? – powiedziała bez ogródek. – Ale ja… ja ci współczuję.
Popatrzyłam na nią zdziwiona.
– Straciłaś rodzinę przez pieniądze, których nawet nie chciałaś.
Zaczęłam płakać. Po raz pierwszy od śmierci pani Zofii pozwoliłam sobie na łzy.
Magda przytuliła mnie mocno.
– Może powinnaś zrobić z tym coś dobrego? Fundację? Pomóc komuś?
Te słowa zostały ze mną na długo.
Minęły miesiące. Willa stała się moim domem i więzieniem jednocześnie. Rodzina nie chciała ze mną rozmawiać. Paweł coraz częściej wyjeżdżał służbowo. Czułam się coraz bardziej samotna.
Pewnego wieczoru usiadłam w salonie i napisałam list do mamy:
„Mamo,
Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczysz. Nie chciałam tego wszystkiego. Chciałam tylko być blisko pani Zofii, bo była dla mnie kimś ważnym. Jeśli kiedyś będziesz gotowa porozmawiać, będę czekać”.
Nie odpowiedziała.
Założyłam fundację imienia Zofii Nowakowskiej. Pomagam starszym osobom samotnym w Warszawie. Czasem ktoś napisze mi podziękowanie albo przyjdzie na spotkanie i powie: „Dzięki pani znów wierzę w ludzi”.
Ale rodzina nadal milczy.
Czasem patrzę na portret pani Zofii i pytam: „Czy dobrze zrobiłam? Czy można być szczęśliwym, gdy cena za to jest tak wysoka?”
A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy pieniądze naprawdę są warte utraty rodziny?