Nie jestem tylko chora: Noc, kiedy straciłam wszystko
– Gdzie idziesz? – zapytałam, czując jak głos drży mi w gardle. Marek nawet nie spojrzał mi w oczy. Stał w przedpokoju, z kurtką przewieszoną przez ramię, jakby się spieszył, jakby chciał uciec.
– Jadę do mamy. Źle się czuję – rzucił krótko, unikając mojego spojrzenia.
Wiedziałam, że kłamie. Znałam go zbyt dobrze. Od tygodni był nieobecny, zamyślony, a między nami narastała cisza, której nie potrafiliśmy już przerwać. Dzieci spały w swoich pokojach, a ja zostałam sama w salonie, słysząc tylko cichy trzask drzwi.
Usiadłam na kanapie i objęłam kolana ramionami. W głowie miałam mętlik. „Może rzeczywiście jest chory? Może przesadzam?” – próbowałam siebie przekonać, ale serce waliło mi jak oszalałe. W tej ciszy usłyszałam własne myśli: „A jeśli to nie choroba? Jeśli to coś więcej?”.
Telefon zadzwonił dopiero po północy. To była moja siostra, Anka.
– Ola, śpisz? – zapytała szeptem.
– Nie mogę zasnąć. Marek wyszedł… – odpowiedziałam cicho.
– Ola… widziałam go dziś wieczorem w centrum. Nie był sam.
Poczułam, jak świat mi się wali. Przez chwilę nie mogłam oddychać.
– Z kim? – wyszeptałam.
– Z jakąś kobietą. Trzymali się za ręce.
Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Chyba tylko się rozłączyłam i długo siedziałam w ciemności, czując jak łzy spływają mi po policzkach. Wtedy zrozumiałam, że tej nocy straciłam nie tylko męża. Straciłam część siebie.
Następnego dnia Marek wrócił rano, jakby nic się nie stało. Dzieci biegały po kuchni, a on nalał sobie kawy i usiadł przy stole.
– Jak się czujesz? – zapytałam chłodno.
– Już lepiej – odpowiedział bez emocji.
Patrzyłam na niego i czułam narastający gniew. Chciałam krzyczeć, rzucać talerzami, ale dzieci patrzyły na nas szeroko otwartymi oczami. Zamiast tego wyszłam do łazienki i tam pozwoliłam sobie na cichy płacz.
Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Marek coraz częściej wychodził z domu pod różnymi pretekstami. Ja próbowałam zachować pozory normalności dla dzieci: odrabiałam z nimi lekcje, gotowałam obiady, czytałam bajki na dobranoc. Ale wewnątrz czułam się pusta i zdradzona.
Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę.
– Marek, musimy porozmawiać – powiedziałam stanowczo.
Spojrzał na mnie z irytacją.
– O czym?
– Wiem o wszystkim. Wiem, że masz kogoś innego.
Zamilkł na chwilę, potem wzruszył ramionami.
– I co z tego? Myślisz, że to wszystko przez przypadek? Od miesięcy nie jestem szczęśliwy. Ty ciągle chora, zmęczona… Ja też mam prawo do życia!
Te słowa zabolały bardziej niż cokolwiek innego. Przypomniały mi się wszystkie te dni, kiedy walczyłam z własnym ciałem – diagnoza stwardnienia rozsianego przyszła rok temu jak wyrok. Były dni, kiedy nie mogłam wstać z łóżka, kiedy ból odbierał mi siły do życia. Ale walczyłam – dla dzieci, dla niego… Myślałam, że jesteśmy rodziną.
– A ja? A dzieci? – zapytałam drżącym głosem.
– Dzieci są ważne. Ale ja już nie mogę tak żyć – odpowiedział zimno i wyszedł z pokoju.
Tamtej nocy nie spałam ani minuty. Siedziałam przy łóżku syna i patrzyłam na jego spokojną twarz. „Jak mam mu powiedzieć, że tata odchodzi? Jak mam być silna dla nich, skoro sama ledwo oddycham?” – pytałam siebie w myślach.
Następne tygodnie były jak koszmar na jawie. Marek coraz rzadziej wracał do domu. Dzieci zaczęły zadawać pytania:
– Mamo, dlaczego tata nie je z nami kolacji?
– Mamo, czy tata nas już nie kocha?
Nie umiałam im odpowiedzieć. Udawałam przed nimi silną, ale nocami płakałam w poduszkę. Choroba postępowała – coraz trudniej było mi chodzić po schodach, coraz częściej musiałam prosić o pomoc sąsiadkę albo Ankę.
Pewnego dnia Marek przyszedł spakować swoje rzeczy. Dzieci były w szkole.
– To koniec? – zapytałam cicho.
– Tak będzie lepiej dla nas wszystkich – odpowiedział bez żalu.
Patrzyłam na niego i nie poznawałam człowieka, którego kiedyś kochałam ponad życie.
Po jego odejściu wszystko się zmieniło. Musiałam nauczyć się żyć od nowa – sama z dwójką dzieci i chorobą, która odbierała mi siły każdego dnia. Były chwile zwątpienia: kiedy nie miałam pieniędzy na leki, kiedy syn dostał jedynkę z matematyki i płakał w moich ramionach; kiedy córka zaczęła moczyć się w nocy ze stresu.
Ale były też momenty małych zwycięstw: pierwszy raz sama naprawiłam cieknący kran; dostałam wsparcie od fundacji dla osób chorych na SM; sąsiadka przyniosła mi ciasto i powiedziała: „Ola, jesteś silniejsza niż myślisz”.
Najtrudniejsze były święta Bożego Narodzenia. Dzieci pytały o tatę przy stole:
– Mamo, czy tata przyjdzie?
Musiałam tłumaczyć im świat na nowo: że czasem dorośli podejmują decyzje, które bolą wszystkich; że rodzina to nie tylko mama i tata razem przy stole; że miłość czasem boli najbardziej wtedy, gdy trzeba ją puścić wolno.
Z czasem nauczyliśmy się żyć we troje. Dzieci zaczęły rozumieć więcej niż chciałam im powiedzieć. Ja nauczyłam się prosić o pomoc i przyjmować ją bez wstydu. Choroba już mnie nie definiowała – była tylko częścią mojego życia, ale nie całością mnie samej.
Czasem spotykam Marka na ulicy – zawsze z tą samą kobietą u boku. Nie czuję już gniewu ani żalu. Czuję tylko smutek za tym wszystkim, co mogło być inaczej.
Dziś wiem jedno: można stracić wszystko i nadal żyć dalej. Można być słabym i jednocześnie silnym. Można kochać nawet wtedy, gdy serce pęka na pół.
Czy wy też mieliście momenty w życiu, kiedy musieliście zacząć wszystko od nowa? Czy można wybaczyć zdradę i znaleźć w sobie siłę do dalszej walki?