Mały Wojownik z Gdańska: Jak Siedmioletni Kuba Pokonał Chorobę i Poruszył Całą Rodzinę Swoją Piosenką

— Kuba, chodź tu na chwilę — głos mamy drżał, choć starała się brzmieć spokojnie. Stałem w progu kuchni, trzymając w ręku ulubioną maskotkę — pluszowego lwa, który miał być moim talizmanem. W powietrzu unosił się zapach rosołu, ale nikt nie miał apetytu. Tata siedział przy stole z głową opartą na dłoniach, a babcia nerwowo przekładała łyżki w szufladzie.

— Kuba, musimy porozmawiać — powiedziała mama i uklękła przede mną. — Pamiętasz, jak ostatnio bolał cię brzuszek? Lekarze zrobili badania i… będziesz musiał trochę częściej jeździć do szpitala.

Nie rozumiałem wtedy wszystkiego. Miałem siedem lat i świat był dla mnie prosty: szkoła, plac zabaw, bajki w telewizji. Ale widziałem łzy w oczach mamy i czułem, że coś jest nie tak. Tata próbował się uśmiechnąć, ale jego uśmiech był krzywy i smutny.

Diagnoza przyszła szybko: białaczka. Słowo, które brzmiało jak zaklęcie z innego świata. Widziałem, jak rodzice rozmawiają szeptem przez telefon, jak babcia płacze w łazience, a dziadek przynosi mi czekoladki i mówi: „Jesteś dzielny chłopak, Kuba”.

Pierwsze tygodnie były najgorsze. Szpital pachniał lekarstwami i strachem. Pielęgniarki były miłe, ale ich uśmiechy były wymuszone. Często budziłem się w nocy i słyszałem płacz innych dzieci zza ściany. Czułem się samotny. Mama spała na rozkładanym fotelu obok mojego łóżka i głaskała mnie po głowie, kiedy nie mogłem zasnąć.

— Mamo, czy ja umrę? — zapytałem pewnej nocy.

Mama zamarła. Widziałem, jak walczy ze łzami.

— Nie, synku. Jesteś wojownikiem. Pokonasz to. Obiecuję.

Nie wiem, czy wtedy jej uwierzyłem. Ale bardzo chciałem.

Z czasem nauczyłem się żyć w szpitalu. Poznałem innych dzieciaków: Zosię, która zawsze rysowała koty; Michała, który znał na pamięć wszystkie piosenki z „Akademii Pana Kleksa”; i Bartka, który miał najgłośniejszy śmiech na oddziale. Razem wymyślaliśmy gry i opowiadaliśmy sobie historie o superbohaterach.

Ale najgorsze były dni, kiedy odwiedziny były zakazane — wtedy czułem się naprawdę sam. Tęskniłem za domem w Gdańsku, za zapachem świeżego chleba od pana Stasia z piekarni na rogu i za wieczornymi bajkami czytanymi przez tatę.

Pewnego dnia mama przyniosła mi małe radio.

— Może muzyka ci pomoże? — zaproponowała.

Zacząłem słuchać wszystkiego: od dziecięcych piosenek po stare przeboje Anny Jantar i Czerwonych Gitar. Muzyka była jak plaster na moje serce. Zacząłem nucić pod nosem nawet podczas kroplówek.

Któregoś wieczoru usłyszałem w radiu piosenkę „Tyle słońca w całym mieście”. Zakochałem się w niej od pierwszych dźwięków. Zacząłem ją śpiewać cicho dla siebie, a potem coraz głośniej. Nawet pielęgniarki się uśmiechały.

Po kilku miesiącach leczenia wróciłem do domu na kilka dni. Rodzice postanowili zorganizować rodzinne spotkanie — była babcia, dziadek, ciocia Basia z Warszawy i mój starszy brat Tomek. Wszyscy chcieli mnie zobaczyć.

Atmosfera była napięta. Każdy starał się być radosny, ale czułem ten ciężar w powietrzu — jakby wszyscy bali się powiedzieć coś nie tak.

— Kuba, może coś zaśpiewasz? — zaproponowała babcia niespodziewanie.

Zrobiło mi się gorąco. Z jednej strony chciałem się schować pod stół, z drugiej — poczułem nagle odwagę.

Wstałem powoli i spojrzałem na wszystkich. Mama patrzyła na mnie z troską, tata z dumą ukrytą za łzami.

— Zaśpiewam „Tyle słońca w całym mieście” — powiedziałem cicho.

Zacząłem śpiewać. Najpierw nieśmiało, potem coraz pewniej. Słowa płynęły same:

„Tyle słońca w całym mieście,
Nie widziałeś tego jeszcze…”

Widziałem łzy w oczach babci i cioci Basi. Nawet Tomek przestał bawić się telefonem i patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.

Kiedy skończyłem, przez chwilę panowała cisza. Potem wszyscy zaczęli bić brawo — nawet dziadek, który zawsze był powściągliwy w okazywaniu uczuć.

Mama przytuliła mnie mocno.

— Jesteś naszym małym wojownikiem — wyszeptała mi do ucha.

Tego wieczoru po raz pierwszy od miesięcy poczułem się naprawdę szczęśliwy. Zrozumiałem, że mimo choroby mam wokół siebie ludzi, którzy mnie kochają i wspierają.

Leczenie trwało jeszcze długo. Były wzloty i upadki, chwile zwątpienia i nadziei. Ale tamten wieczór dał mi siłę na kolejne miesiące walki.

Dziś mam już dziesięć lat i jestem zdrowy. Czasem wracam myślami do tamtego wieczoru i zastanawiam się:

Czy to możliwe, że jedna piosenka może zmienić wszystko? A może to miłość rodziny jest największą siłą na świecie?

Co Wy o tym myślicie?