Kiedy opieka nad dziadkiem stała się moim ratunkiem – historia, której się nie spodziewałam
– Nie dam już rady, Anka. Musisz mi pomóc – głos mojej siostry, Ewy, drżał przez telefon. Słyszałam w nim zmęczenie i rezygnację, ale też nutę pretensji. – Dziadek znowu nie wziął leków, nie chce jeść, a ja mam dwójkę dzieci i pracę. Proszę cię, przyjedź.
Zamarłam. Od miesięcy unikałam tej rozmowy. Dziadek Jan był kiedyś moim bohaterem – opowiadał mi bajki, uczył łowić ryby nad Pilicą, piekł najlepsze drożdżówki na świecie. Ale od śmierci babci wszystko się zmieniło. Stał się zamknięty w sobie, zgorzkniały, a ja… ja wyjechałam do Warszawy i rzadko wracałam do rodzinnego Tomaszowa. Wstydziłam się tego. Teraz miałam wrócić i zająć się nim? Przecież ledwo radziłam sobie ze swoim życiem po rozstaniu z Michałem.
– Dobrze – odpowiedziałam cicho. – Przyjadę jutro.
Następnego dnia stałam pod drzwiami dziadka z walizką i sercem w gardle. Otworzył mi powoli, patrząc podejrzliwie spod krzaczastych brwi.
– A ty tu czego? – burknął.
– Przyjechałam ci pomóc – odpowiedziałam, starając się nie okazać zdenerwowania.
– Nie trzeba mi żadnej pomocy! – warknął i odwrócił się na pięcie.
Weszłam za nim do mieszkania pachnącego starym drewnem i kurzem. W kuchni na stole leżały resztki niedojedzonego chleba i zimna herbata. Przez chwilę stałam bezradnie, aż usłyszałam jego głos:
– Jak już tu jesteś, to chociaż zrób herbaty.
Zaparzyłam dwie szklanki i usiadłam naprzeciwko niego. Milczeliśmy długo. W końcu zapytałam:
– Dziadku, czemu nie bierzesz leków?
Wzruszył ramionami.
– Po co? I tak już nic z tego nie będzie.
Poczułam narastającą złość. Chciałam krzyczeć: „Nie możesz się poddać!”, ale powstrzymałam się. Wiedziałam, że muszę być cierpliwa.
Pierwsze dni były koszmarem. Dziadek ignorował mnie, zamykał się w swoim pokoju, czasem rzucał kąśliwe uwagi. Ja płakałam po nocach z bezsilności i żalu do Ewy, że zostawiła mnie z tym wszystkim. Ale nie mogłam się poddać. Każdego ranka robiłam mu śniadanie, przypominałam o lekach, próbowałam rozmawiać.
Pewnego popołudnia zobaczyłam go przez okno w ogrodzie. Stał przy grządkach i patrzył na zwiędłe pomidory.
– Szkoda tego wszystkiego – mruknął, gdy podeszłam.
– Może spróbujemy coś posadzić? – zaproponowałam nieśmiało.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Ty? W życiu łopaty nie trzymałaś!
Uśmiechnęłam się blado.
– To mnie nauczysz.
Tego dnia po raz pierwszy od miesięcy widziałam cień uśmiechu na jego twarzy. Zaczęliśmy razem pracować w ogrodzie. Pokazywał mi, jak sadzić cebulę, jak podlewać ogórki. Opowiadał historie z młodości: o wojnie, o babci Zosi, o tym, jak budował ten dom własnymi rękami.
Z każdym dniem było łatwiej. Dziadek zaczął jeść regularnie, brać leki bez przypominania. Ja przestałam płakać nocami. Zaczęliśmy rozmawiać – o wszystkim i o niczym. Czasem kłóciliśmy się o politykę albo o to, czy lepiej podlewać rano czy wieczorem. Ale te sprzeczki były inne – pełne życia.
Któregoś wieczoru zadzwoniła Ewa.
– Jak sobie radzicie? – zapytała niepewnie.
– Lepiej niż myślałam – odpowiedziałam szczerze. – Dziadek… on chyba znowu chce żyć.
Usłyszałam jej cichy szloch po drugiej stronie słuchawki.
– Przepraszam, że ci to zrzuciłam na głowę…
– Może właśnie tego nam było trzeba – powiedziałam i poczułam ulgę.
Ale życie nie jest bajką. Pewnego dnia dziadek przewrócił się w ogrodzie. Złamał biodro. Szpital, operacja, tygodnie rehabilitacji. Byłam przy nim cały czas – karmiłam go, czytałam mu gazety, opowiadałam o świecie za oknem. Bywały dni, kiedy miał wszystkiego dość i wyzywał mnie od głupich bab. Ale bywały też takie, kiedy ściskał mnie za rękę i szeptał:
– Dziękuję ci, Aniu…
Po kilku miesiącach wróciliśmy do domu. Ogród zarósł chwastami, ale dziadek uparł się, żebyśmy zaczęli od nowa.
– Jeszcze raz spróbujemy – powiedział z uporem godnym młodzieńca.
I spróbowaliśmy. Znowu sadziliśmy pomidory i ogórki. Znowu rozmawialiśmy godzinami na ławce pod jabłonią.
W międzyczasie zaczęła do nas częściej przyjeżdżać Ewa z dziećmi. Na początku było niezręcznie – czułam żal za to wszystko, co na mnie spadło. Ale widząc radość dziadka na widok prawnuków, powoli odpuszczałam.
Któregoś dnia usiedliśmy wszyscy razem przy stole – ja, dziadek, Ewa i jej dzieci. Dziadek spojrzał na nas poważnie:
– Rodzina to najważniejsze, pamiętajcie… Nawet jak jest ciężko.
Patrzyłam na niego i czułam wdzięczność za te wszystkie trudne miesiące. Za to, że mogłam go poznać na nowo – nie jako surowego starca, ale jako człowieka pełnego ciepła i humoru.
Dziadek odszedł kilka miesięcy później – spokojnie, we śnie. Zostawił po sobie ogród pełen życia i rodzinę, która znów była razem.
Czasem siadam na ławce pod jabłonią i myślę: czy gdyby nie ten jeden telefon od Ewy, miałabym odwagę wrócić? Czy potrafiłabym wybaczyć jej i sobie? Może czasem największe szczęście rodzi się właśnie wtedy, gdy musimy zrobić coś wbrew sobie… Co wy o tym myślicie?