Trzy małżeństwa, jeden lęk: Moja walka o miłość i strach przed samotnością
– Znowu wracasz tak późno? – mój głos drżał, gdy patrzyłam na Igora stojącego w progu. W jego oczach nie było już czułości, którą pamiętałam z pierwszych miesięcy naszego małżeństwa. Odpowiedział tylko wzruszeniem ramion i rzucił klucze na komodę. Wtedy po raz pierwszy poczułam to ukłucie w sercu – strach, że zostanę sama.
Miałam dwadzieścia cztery lata, kiedy wyszłam za Igora. Był moją pierwszą wielką miłością, wysokim, przystojnym mężczyzną z czułym uśmiechem i obietnicą wspólnej przyszłości. Wierzyłam, że razem stworzymy dom pełen śmiechu i ciepła. Gotowa byłam zrobić wszystko, by być idealną żoną – gotowałam jego ulubione potrawy, dbałam o porządek, wspierałam go w pracy. Nawet kiedy wracał późno i nie tłumaczył się, tłumaczyłam to sobie zmęczeniem.
Ale z czasem jego milczenie stało się coraz cięższe. Przestał mnie przytulać na dobranoc, coraz częściej wychodził z kolegami. Pewnego wieczoru usłyszałam jego rozmowę przez telefon – szeptał do kogoś słowa, których nigdy nie mówił już do mnie. „Kocham cię” – powiedział cicho. Poczułam, jak świat się wali. Zapytałam go o to następnego dnia. Nie zaprzeczył. Po prostu spakował walizkę i wyszedł.
Pierwsza samotność była jak zimny prysznic. Przez wiele miesięcy nie mogłam spać, budziłam się w środku nocy i patrzyłam na pustą stronę łóżka. Mama powtarzała: „Jesteś młoda, jeszcze wszystko przed tobą”. Ale ja czułam się stara i niepotrzebna.
Minęły dwa lata, zanim odważyłam się znowu zaufać. Michał był zupełnie inny niż Igor – spokojny, opanowany, z poczuciem humoru. Poznaliśmy się w pracy, kiedy pomógł mi naprawić komputer. Zaczęliśmy rozmawiać, potem spotykać się po godzinach. Zakochałam się w jego cierpliwości i tym, jak potrafił mnie słuchać.
Drugie małżeństwo było jak nowy początek. Michał był dobrym człowiekiem, ale miał jedną wadę – nigdy nie chciał dzieci. Ja marzyłam o rodzinie, o śmiechu dzieci biegających po mieszkaniu. Próbowałam go przekonać, ale on zawsze mówił: „Nie jestem gotowy” albo „Może za rok”. Lata mijały, a ja czułam coraz większą pustkę.
Pewnego dnia zobaczyłam go na ławce w parku z obcą kobietą. Trzymał ją za rękę i patrzył na nią tak, jak nigdy nie patrzył na mnie. Kiedy zapytałam go o to wieczorem, powiedział tylko: „Przepraszam, ale nie mogę już dłużej udawać”.
Drugi rozwód był mniej bolesny niż pierwszy – może dlatego, że już wiedziałam, jak to jest być samą. Ale tym razem bałam się bardziej – miałam już trzydzieści pięć lat i coraz częściej myślałam o tym, co będzie dalej. Czy ktoś jeszcze mnie pokocha? Czy będę miała dzieci?
Trzeciego męża poznałam przez znajomych – Krzysztof był wdowcem z dwójką dorosłych dzieci. Był ciepły i troskliwy, a ja poczułam się przy nim bezpieczna. Myślałam: „Może to właśnie jest moje miejsce”. Starałam się być dla niego wsparciem, gotowa byłam zaakceptować jego przeszłość i dzieci z pierwszego małżeństwa.
Ale życie z Krzysztofem okazało się trudniejsze niż myślałam. Jego córka Marta nie akceptowała mnie od początku – patrzyła na mnie z chłodną rezerwą i dawała do zrozumienia, że nigdy nie będę częścią ich rodziny. Krzysztof próbował łagodzić konflikty, ale zawsze stawał po stronie dzieci.
Pewnego dnia podczas rodzinnego obiadu Marta wybuchła: „Nie jesteś moją matką! Nie masz prawa mówić mi, co mam robić!” Krzysztof milczał, a ja poczułam się jak intruz we własnym domu.
Z czasem zaczęliśmy się od siebie oddalać. Krzysztof coraz częściej wyjeżdżał do pracy za granicę, a ja zostawałam sama w dużym domu pełnym wspomnień po jego pierwszej żonie. Próbowałam znaleźć sobie zajęcie – zaczęłam malować obrazy, zapisałam się na jogę – ale pustka była coraz większa.
Czasami wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Myślałam o tym, jak bardzo chciałam być idealną żoną – dla Igora byłam za cicha, dla Michała za wymagająca, dla Krzysztofa za obca. Za każdym razem starałam się bardziej niż powinnam, poświęcałam swoje marzenia i potrzeby dla innych.
Teraz mam pięćdziesiąt lat i coraz częściej myślę o starości. Boję się samotności – tego, że pewnego dnia nikt nie zadzwoni, nikt nie zapyta jak się czuję. Boję się pustki w domu i ciszy tak głośnej, że aż boli.
Czasem pytam siebie: czy warto było tak bardzo starać się być idealną żoną? Czy nie lepiej było po prostu być sobą? Może szczęście nie polega na tym, żeby być czyjąś żoną za wszelką cenę?
Może samotność nie jest najgorsza – może najgorsze jest życie wśród ludzi, którzy nas nie widzą i nie doceniają? Co wy o tym myślicie? Czy można nauczyć się być szczęśliwym samemu ze sobą?