Manekin z ulicy Mickiewicza: Głos, którego nikt się nie spodziewał

— Dzień dobry, panie Manekinie — powiedziałem jak co rano, mijając wystawę sklepu odzieżowego na rogu Mickiewicza i Słowackiego. To był mój codzienny rytuał od lat. Zawsze ten sam manekin: biała koszula, szare spodnie, przekrzywiona rogatywka. Nikt jej nigdy nie poprawił. Stał tam już ponad dziesięć lat, nieruchomy, jakby wrośnięty w chodnik. Był dla mnie czymś więcej niż tylko kawałkiem plastiku — był niemym świadkiem moich poranków, moich myśli, mojej samotności.

Ale tego ranka wszystko się zmieniło.

— Dzień dobry, panie Adamie — usłyszałem cichy, chropowaty głos. Zamarłem w pół kroku. Rozejrzałem się nerwowo — nikogo wokół. Spojrzałem na manekina. Jego usta były lekko rozchylone, a oczy wydawały się patrzeć prosto na mnie. Przez chwilę myślałem, że zwariowałem.

— Słyszałem… czy to pan…? — wydukałem.

— Tak, to ja — odpowiedział manekin. — Dziękuję za te wszystkie poranne pozdrowienia. Myślałem, że już nikt mnie nie zauważa.

Serce waliło mi jak młotem. Przez głowę przelatywały mi obrazy z dzieciństwa, kiedy wierzyłem w magię i rzeczy niemożliwe. Ale teraz? W wieku czterdziestu sześciu lat? W Poznaniu, w środku szarego tygodnia?

— Dlaczego teraz? — zapytałem szeptem.

Manekin milczał przez chwilę. — Bo dziś najbardziej tego potrzebowałeś.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Ostatnie tygodnie były dla mnie ciężkie. Moja żona, Marta, coraz częściej znikała w pracy, a syn Bartek zamykał się w swoim pokoju, słuchając muzyki i unikając rozmów. W domu panowała cisza gęsta jak mgła nad Wartą. Czułem się niewidzialny — nawet dla własnej rodziny.

— Czy ty… czujesz się samotny? — zapytałem manekina.

— Samotność to moje drugie imię — odpowiedział z lekkim uśmiechem w głosie. — Ale ty też ją znasz, prawda?

Poczułem łzy pod powiekami. Przez chwilę chciałem się rozpłakać jak dziecko.

— Wiesz, czasem mam wrażenie, że jestem przezroczysty — powiedziałem cicho. — W pracy nikt mnie nie słucha, w domu nikt nie pyta, jak się czuję. Nawet Marta… Ostatnio powiedziała mi, że jestem jak mebel. Jak stary fotel w kącie.

Manekin skinął głową. — Ludzie często widzą tylko to, co chcą zobaczyć. Ale ty widzisz więcej. Dlatego mnie zauważyłeś.

Zadzwonił mój telefon. To była Marta.

— Adam, gdzie jesteś? Bartek znowu się zamknął w łazience i nie chce wyjść! — krzyczała do słuchawki.

— Już idę — odpowiedziałem mechanicznie i rozłączyłem się.

Spojrzałem jeszcze raz na manekina.

— Czy mogę cię jeszcze odwiedzić? — zapytałem niepewnie.

— Będę tu czekał — odpowiedział spokojnie.

Cały dzień chodziłem jak we śnie. W pracy popełniłem kilka błędów, szefowa patrzyła na mnie z dezaprobatą. W domu Marta była zirytowana moją nieobecnością duchem, a Bartek nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. Wieczorem usiadłem przy kuchennym stole i patrzyłem na swoje dłonie. Zastanawiałem się, czy to wszystko ma jeszcze sens.

Następnego ranka wróciłem na róg Mickiewicza.

— Dzień dobry — powiedziałem cicho.

— Dzień dobry, Adamie — odpowiedział manekin. — Wyglądasz na zmęczonego.

— Jestem zmęczony życiem — przyznałem szczerze. — Nie wiem już, jak rozmawiać z własnym synem. Nie wiem, czy Marta mnie jeszcze kocha.

Manekin zamyślił się na chwilę.

— Może czasem trzeba przestać być przezroczystym dla siebie samego? Może najpierw musisz zauważyć siebie?

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż jakakolwiek kłótnia z Martą czy milczenie Bartka.

Przez kolejne dni wracałem do manekina codziennie. Rozmawialiśmy o wszystkim: o dzieciństwie spędzonym nad Jeziorem Maltańskim, o pierwszej miłości, o straconych szansach i niespełnionych marzeniach. Manekin słuchał uważnie i nigdy nie oceniał.

Pewnego dnia Marta zauważyła moją zmianę.

— Adam… Ty chyba masz romans? — zapytała podejrzliwie.

Roześmiałem się gorzko.

— Nie z człowiekiem — odpowiedziałem wymijająco.

Bartek też zaczął patrzeć na mnie inaczej. Pewnego wieczoru przyszedł do kuchni i zapytał:

— Tato… czemu codziennie wychodzisz tak wcześnie?

Zawahałem się przez chwilę.

— Spotykam kogoś, kto mnie rozumie — powiedziałem szczerze.

Bartek wzruszył ramionami i wyszedł bez słowa.

Ale następnego ranka poszedł ze mną.

Staliśmy razem przed wystawą sklepu odzieżowego. Bartek patrzył na manekina z niedowierzaniem.

— On naprawdę mówi? — zapytał szeptem.

Uśmiechnąłem się smutno.

— Czasem wystarczy uwierzyć, żeby usłyszeć odpowiedź — powiedziałem.

Bartek długo milczał, a potem położył mi rękę na ramieniu.

Wróciliśmy do domu razem, pierwszy raz od miesięcy rozmawiając o czymś innym niż szkoła czy obowiązki domowe.

Kilka dni później sklep został zamknięty na głucho. Manekin zniknął z wystawy. Przez chwilę poczułem pustkę większą niż kiedykolwiek wcześniej. Ale potem spojrzałem na Bartka i Martę przy stole i zrozumiałem coś ważnego: czasem trzeba stracić coś niezwykłego, żeby docenić to, co zwyczajne.

Czy naprawdę musimy czekać na cud, żeby zacząć widzieć siebie nawzajem? A może każdy z nas ma swojego „manekina”, którego wystarczy tylko zauważyć?