Gorzka prośba wnuczki: Czy ktoś usłyszy głos Marty?
– Mamo, czy ty naprawdę nie widzisz, jak babcia żyje? – głos mojej wnuczki Hani drżał, a jej oczy błyszczały łzami. Siedziała naprzeciwko mojej córki, Agnieszki, w kuchni, gdzie od lat wszystko miało swój zapach: starych mebli, kawy i wspomnień. Ja stałam przy oknie, udając, że podlewam kwiaty, choć w rzeczywistości podsłuchiwałam każdą sylabę.
Agnieszka westchnęła ciężko i spojrzała na Hanię z irytacją:
– Haniu, nie zaczynaj znowu. Wiesz dobrze, że nie stać nas na kupno nowego mieszkania dla babci. Poza tym ona sobie radzi.
„Radzi sobie” – powtarzałam w myślach te dwa słowa jak mantrę. Czy naprawdę tak to wyglądało z zewnątrz? Że radzę sobie? Że samotność nie gryzie mnie w nocy, kiedy cisza staje się nie do zniesienia?
Od śmierci mojego męża, Władka, minęło już jedenaście lat. Wtedy świat się zatrzymał. Zostałam sama w naszym małym mieszkaniu na parterze bloku z wielkiej płyty w Radomiu. Mieszkanie miało jeden pokój, kuchnię i łazienkę z cieknącym kranem. Każdy kąt przypominał mi o nim – o jego śmiechu, o porannej kawie, o kłótniach i pogodzeniach. Ale teraz wszystko było inne. Dzieci dorosły i wyprowadziły się dawno temu. Agnieszka mieszkała z rodziną na drugim końcu miasta, a syn, Tomek, wyjechał do Warszawy.
Hania była jedyną osobą, która jeszcze widziała we mnie coś więcej niż tylko starą kobietę. Miała siedemnaście lat i serce na dłoni. Przychodziła do mnie po szkole, pomagała robić zakupy, czasem przynosiła mi książki z biblioteki. To ona zauważyła, że coraz trudniej mi się poruszać po schodach, że coraz częściej narzekam na ból kolan i pleców.
Pewnego dnia usiadła przy mnie na kanapie i powiedziała:
– Babciu, musisz mieć lepsze mieszkanie. Takie z windą, gdzie nie będziesz musiała się męczyć ze schodami. Porozmawiam z mamą.
Uśmiechnęłam się smutno. Wiedziałam, że jej dobre chęci rozbiją się o mur dorosłych problemów: kredyty, rachunki, własne dzieci.
Ale Hania nie odpuszczała. Tydzień później usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi kuchni:
– Mamo, babcia nie może tu dłużej mieszkać! To mieszkanie jest za małe i za stare! – krzyczała Hania.
– Przestań! – Agnieszka podniosła głos. – Myślisz, że nie chciałabym jej pomóc? Ale nie mamy pieniędzy! Twój ojciec stracił pracę! A ty tylko wymagania stawiasz!
Wtedy poczułam się jak ciężar. Jak problem do rozwiązania. Przypomniałam sobie czasy, gdy byłam młoda i silna – pracowałam w szkole jako nauczycielka matematyki. To ja pomagałam dzieciom z zadaniami domowymi, to ja dbałam o dom i rodzinę. A teraz?
Następnego dnia zadzwonił Tomek:
– Mamo, słyszałem od Agnieszki, że Hania coś wymyśliła z nowym mieszkaniem dla ciebie…
– Synku, nie przejmuj się – przerwałam mu szybko. – Dajcie sobie spokój. Ja już jestem stara, nie potrzebuję luksusów.
– Ale może byśmy coś wymyślili…
– Ty masz swoje życie w Warszawie – powiedziałam cicho. – Nie chcę być dla was ciężarem.
Po tej rozmowie długo płakałam. Zrozumiałam wtedy coś ważnego: moje dzieci kochają mnie na swój sposób, ale ich życie jest już gdzie indziej. Ja zostałam tu – wśród wspomnień i zapachu starej kawy.
Hania jednak nie dawała za wygraną. Zaczęła szukać ogłoszeń w internecie:
– Babciu! Zobacz! Tu jest mieszkanie na osiedlu Nad Potokiem! Jest winda! I balkon!
Patrzyłam na nią z wdzięcznością i bólem jednocześnie.
– Kochanie… To kosztuje majątek…
– Ale może rodzice by się zgodzili na kredyt? Albo sprzedaliby to mieszkanie?
Wiedziałam, że to nierealne. Agnieszka i jej mąż ledwo wiązali koniec z końcem po tym, jak stracił pracę w fabryce. Tomek miał własną rodzinę i kredyt hipoteczny na głowie.
Wkrótce atmosfera w rodzinie zaczęła gęstnieć. Agnieszka była coraz bardziej rozdrażniona:
– Hania! Przestań już o tym mówić! Nie rozumiesz sytuacji? My ledwo dajemy radę!
Hania trzaskała drzwiami i wychodziła z domu na długie spacery.
Pewnego wieczoru przyszła do mnie zapłakana:
– Babciu… Ja chciałam dobrze…
Przytuliłam ją mocno.
– Wiem, kochanie. Jesteś moim największym skarbem.
Ale czułam też narastającą frustrację. Dlaczego tak trudno jest poprosić o pomoc? Dlaczego starość musi być taka samotna?
Zaczęły się ciche dni. Hania przestała przychodzić tak często – rodzice zabronili jej „podburzać” rodzinę. Agnieszka unikała rozmów ze mną o mieszkaniu; rozmawiałyśmy tylko o pogodzie albo o tym, co gotuję na obiad.
Któregoś dnia zadzwonił domofon:
– Pani Marto? List polecony!
Podpisałam odbiór drżącą ręką. To była decyzja spółdzielni: czynsz wzrasta o 200 złotych miesięcznie.
Usiadłam na krześle i poczułam nagły przypływ paniki. Skąd wezmę te pieniądze? Emerytura ledwo wystarcza na leki i jedzenie.
Wieczorem zadzwoniłam do Agnieszki:
– Córciu… Czynsz wzrósł…
Usłyszałam tylko westchnienie:
– Mamo… Nie wiem już co robić…
Tamtej nocy nie spałam prawie wcale. Myśli kłębiły mi się w głowie: czy powinnam sprzedać mieszkanie i zamieszkać w domu opieki? Czy poprosić dzieci o jeszcze większą pomoc?
Następnego dnia przyszła Hania:
– Babciu… Może powinnaś napisać list do miasta? Może dostaniesz mieszkanie komunalne?
Pokręciłam głową:
– Kochanie… Wiesz ile ludzi czeka latami na takie mieszkania?
Ale jej upór był zaraźliwy. Razem napisałyśmy podanie do urzędu miasta. Opisałyśmy moją sytuację: wdowa po nauczycielu, schorowana, samotna.
Czekałyśmy kilka miesięcy na odpowiedź. W tym czasie rodzina prawie przestała ze sobą rozmawiać – każdy miał żal do każdego.
W końcu przyszło pismo: „Z powodu braku wolnych lokali czas oczekiwania wynosi minimum 5 lat”.
Hania płakała ze złości.
A ja poczułam ulgę – przynajmniej sprawa została zamknięta.
Minęło lato. Hania zdała maturę i wyjechała na studia do Krakowa. Agnieszka rzadko dzwoniła; Tomek wpadał raz na kilka miesięcy.
Zostałam sama ze swoimi myślami i wspomnieniami.
Czasem patrzę przez okno na dzieci bawiące się na podwórku i zastanawiam się: czy naprawdę tak trudno jest zauważyć potrzeby starszych ludzi? Czy starość zawsze musi oznaczać samotność?
Może to ja powinnam była głośniej prosić o pomoc? A może po prostu taki jest los ludzi takich jak ja?
Czy wy też czasem czujecie się niewidzialni dla swoich bliskich?