Gorzka rocznica: kiedy dzieci nie przyjeżdżają
– Nie przyjadą. – Głos mojego męża, Andrzeja, zabrzmiał jak wyrok. Stał w kuchni, opierając się o blat, z filiżanką zimnej już kawy w dłoni. Patrzył na mnie z tym swoim spokojem, który zawsze mnie irytował w chwilach, gdy ja cała drżałam od środka.
– Jak to nie przyjadą? – zapytałam głucho, choć przecież wiedziałam. Przeczuwałam to od tygodni. Kasia nie odebrała telefonu, kiedy dzwoniłam w środę. Tomek napisał tylko krótkiego SMS-a: „Nie damy rady, mamo. Praca, dzieci chore. Wszystkiego najlepszego!”
Cisza w domu była gęsta jak śmietana. W powietrzu unosił się zapach pieczonego sernika, który upiekłam specjalnie dla nich. Przez cały tydzień planowałam menu, prasowałam obrus, wyciągałam z kredensu najlepszą zastawę. A teraz…
Andrzej podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu. – Może powinniśmy się już przyzwyczaić – powiedział cicho.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. – To nasza czterdziesta rocznica ślubu. Czterdziesta! Czy to naprawdę tak wiele oczekiwać, żeby dzieci przyjechały choć na chwilę?
Nie odpowiedział. W jego oczach zobaczyłam ten sam smutek, który czułam w sobie. Przez chwilę staliśmy tak razem, w milczeniu, wsłuchując się w ciszę naszego pustego domu.
Kasia… Odkąd wyszła za mąż za Pawła, coraz bardziej oddalała się od nas. Najpierw były radosne wizyty z wnukami, potem coraz rzadsze telefony, aż w końcu – tylko krótkie wiadomości na Messengerze. Zawsze miała wymówkę: praca, dzieci, remont mieszkania. Ale ja czułam, że chodzi o coś więcej.
Przypomniałam sobie ostatnią rozmowę z nią sprzed kilku miesięcy.
– Mamo, nie możesz ciągle oczekiwać, że będziemy przyjeżdżać co tydzień. Mamy swoje życie.
– Ale ja tylko chcę was zobaczyć…
– Wiem, ale musisz zrozumieć. Nie jesteśmy już dziećmi.
Wtedy poczułam się tak, jakby ktoś zamknął przede mną drzwi. I dziś te drzwi zatrzasnęły się na dobre.
Usiedliśmy z Andrzejem przy stole. On nalał nam po kieliszku wina.
– Za nas – powiedział cicho.
– Za nas – powtórzyłam i uniosłam kieliszek drżącą ręką.
Przez chwilę piliśmy w milczeniu. Wpatrywałam się w płomień świecy i myślałam o tym wszystkim, co minęło. O pierwszych latach małżeństwa, kiedy byliśmy młodzi i pełni marzeń. O narodzinach Kasi i Tomka. O świętach spędzanych razem, o śmiechu dzieci biegających po domu.
A potem… potem wszystko zaczęło się zmieniać. Dzieci dorosły, wyprowadziły się. Zostaliśmy sami w dużym domu pełnym wspomnień i pustych pokoi.
– Może to my popełniliśmy jakiś błąd? – zapytałam nagle.
Andrzej spojrzał na mnie zaskoczony.
– Dlaczego tak myślisz?
– Może byliśmy zbyt wymagający? Może za bardzo ich kontrolowaliśmy? Może dlatego teraz uciekają?
Westchnął ciężko.
– Każdy rodzic popełnia błędy. Ale zawsze chcieliśmy dla nich jak najlepiej.
– A może to my nie potrafimy być szczęśliwi bez nich? – szepnęłam.
Zapanowała cisza. Słyszałam tylko tykanie zegara na ścianie i szum samochodów za oknem.
Wstałam od stołu i podeszłam do okna. Patrzyłam na ogród pogrążony w półmroku. Przypomniałam sobie, jak Kasia biegała po trawie z wiankiem z mleczy na głowie. Jak Tomek wspinał się na jabłoń i wołał mnie na pomoc.
Nagle poczułam złość. Na siebie, na Andrzeja, na dzieci… na cały świat.
Wróciłam do kuchni i zaczęłam sprzątać stół z przesadną energią.
– Może powinniśmy gdzieś wyjechać? – rzucił Andrzej niepewnie.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
– Gdzie?
– Nie wiem… Może nad morze? Albo w góry? Zawsze chciałaś zobaczyć Tatry jesienią.
Zatrzymałam się na chwilę. Czy naprawdę moglibyśmy zostawić wszystko i pojechać gdzieś tylko we dwoje?
– A jeśli zadzwonią? Jeśli jednak przyjadą?
Uśmiechnął się smutno.
– Myślę, że dziś już nie zadzwonią.
Usiadłam obok niego i przez chwilę milczeliśmy razem. Poczułam jego dłoń na swojej ręce – ciepłą i pewną. Przez tyle lat byliśmy razem, a ja tak rzadko doceniałam jego obecność.
Wieczorem poszliśmy na spacer po osiedlu. Powietrze było chłodne i pachniało jesienią. Przechodziliśmy obok placu zabaw, gdzie kiedyś bawili się nasi wnukowie. Teraz był pusty i cichy.
– Pamiętasz, jak Kasia spadła z huśtawki i płakała przez godzinę? – zapytałam nagle.
Andrzej uśmiechnął się lekko.
– A potem dostała loda i od razu jej przeszło.
Zaśmiałam się przez łzy.
Wróciliśmy do domu późno. Położyliśmy się spać bez słowa. Leżałam długo w ciemności, wsłuchując się w oddech Andrzeja i własne myśli.
Czy naprawdę całe nasze szczęście zależało od obecności dzieci? Czy potrafimy być szczęśliwi tylko wtedy, gdy dom jest pełen ludzi?
Następnego dnia obudziłam się wcześnie. Usiadłam przy stole z kubkiem herbaty i patrzyłam przez okno na budzący się dzień. Poczułam dziwny spokój – jakby coś we mnie pękło i zrobiło miejsce na coś nowego.
Andrzej wszedł do kuchni i uśmiechnął się do mnie ciepło.
– Wiesz co? Chodźmy dziś do kina. Albo pójdźmy na spacer do parku. Zróbmy coś dla siebie.
Spojrzałam na niego i po raz pierwszy od dawna poczułam wdzięczność za to, co mam tu i teraz.
Może dzieci już nie wrócą tak często jak dawniej. Może musimy nauczyć się żyć inaczej – razem, ale nie dla nich, tylko dla siebie.
Czasem trzeba stracić złudzenia, żeby odnaleźć prawdziwe szczęście tam, gdzie nigdy go nie szukaliśmy.
Czy to źle być szczęśliwym bez dzieci? Czy mamy prawo zacząć nowy etap życia tylko we dwoje? Może właśnie teraz nadszedł czas, by nauczyć się kochać siebie nawzajem na nowo…