Głód według harmonogramu: Dlaczego uciekam od życia z teściową

– Znowu się spóźniłaś, Marto. Obiad był o trzynastej – głos teściowej przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam w progu, z torbą zakupów w ręku, czując jak pot spływa mi po plecach. W pracy znowu musiałam zostać dłużej, a autobus utknął w korku. Przełknęłam ślinę i próbowałam się uśmiechnąć, ale jej wzrok był zimny jak lód.

– Przepraszam, pani Zofio. Był korek…

– Zawsze są jakieś wymówki. U nas w domu jemy razem. O trzynastej. – Jej głos był nieugięty. – Teraz już nie ma obiadu. Może następnym razem się nauczysz.

Spojrzałam na stół – puste talerze, resztki ziemniaków na jednym, na drugim ślad po kotlecie. Mój żołądek ścisnął się z głodu i upokorzenia. Michał, mój mąż, siedział cicho przy stole, wpatrzony w telefon. Nawet nie podniósł wzroku.

Nigdy bym nie pomyślała, że moje życie zamieni się w obóz wojskowy, gdzie każdy ruch jest kontrolowany, a każde odstępstwo od reżimu karane… głodem. Tak właśnie się czuję – jak na zamkniętym terenie, bez możliwości wyboru i najmniejszego prawa głosu. Wszystko przez to, że tymczasowo mieszkamy u mojej teściowej.

Wydawałoby się – nic wielkiego. Od trzech miesięcy czekamy na odbiór naszego mieszkania. Miało być gotowe już w maju, ale ekipa budowlana się opóźnia. Zostaliśmy z walizkami i marzeniami o własnym kącie. Zofia zaproponowała pomoc – „przecież rodzina powinna się wspierać”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jej wsparcie oznacza podporządkowanie się każdemu jej kaprysowi.

Każdy dzień wygląda podobnie. Pobudka o szóstej rano – bo „w tym domu nikt nie śpi do południa”. Śniadanie punktualnie o siódmej. Jeśli się spóźnisz – nie licz na kawę czy kanapkę. Potem obowiązkowe sprzątanie kuchni, łazienki i salonu – bo „młodzi muszą się nauczyć porządku”. Nawet jeśli wszystko lśni, Zofia zawsze znajdzie paproch pod stołem albo smugę na lustrze.

Najgorsze są jednak posiłki. Zofia gotuje tylko tyle, ile trzeba – ani grama więcej. Jeśli ktoś się spóźni lub nie zdąży wrócić z pracy – trudno. „Nie lubię marnować jedzenia” – powtarza z uśmiechem pełnym wyższości. Raz spróbowałam zrobić sobie kanapkę wieczorem – usłyszałam wtedy wykład o szacunku do domowych zasad i o tym, że „w tym domu nikt nie podjada”.

Michał? On milczy. Twierdzi, że to tylko na chwilę, że mama jest wymagająca, ale „taka już jest”. Czasem mam wrażenie, że wraca później z pracy specjalnie, żeby nie uczestniczyć w tych codziennych wojnach.

Pewnego dnia nie wytrzymałam. Była sobota, dzień sprzątania generalnego. Zofia rozdzielała obowiązki jak generał: „Marta – łazienka i korytarz! Michał – okna! Ja zajmę się kuchnią.”

– Może moglibyśmy dziś wyjść na spacer? – zaproponowałam nieśmiało. – Jest ładna pogoda…

– Najpierw obowiązki, potem przyjemności – ucięła krótko teściowa.

Zacisnęłam pięści i poszłam do łazienki. Szorowałam kafelki ze złością, łzy ciekły mi po policzkach. Czułam się jak służąca we własnym życiu.

Wieczorem Michał zapytał cicho:

– Może przesadzasz? Mama po prostu lubi porządek…

– To nie jest porządek! To kontrola! – wybuchłam. – Nie mogę nawet zjeść wtedy, kiedy jestem głodna! Nie mogę wyjść bez meldowania się! Czuję się jak dziecko!

– Przecież to tylko kilka tygodni…

– A jeśli nasze mieszkanie znowu się opóźni? Ile jeszcze mam to znosić?

Nie odpowiedział.

Następnego dnia postanowiłam zrobić coś dla siebie. Wyszłam rano pobiegać bez pytania o pozwolenie. Kiedy wróciłam, Zofia już czekała w przedpokoju:

– Gdzie byłaś? W tym domu informujemy o swoich planach!

– Jestem dorosła! Potrzebuję trochę swobody!

– Swoboda? Pod moim dachem obowiązują moje zasady!

Wybuchła awantura. Krzyczałyśmy na siebie jak obce kobiety. Michał próbował nas uciszyć, ale to tylko dolało oliwy do ognia.

Wieczorem siedziałam w swoim pokoju i patrzyłam przez okno na ciemniejące niebo nad Warszawą. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej. Zastanawiałam się, czy to ja jestem niewdzięczna, czy może naprawdę nie da się żyć pod jednym dachem z kimś tak apodyktycznym.

Kolejne dni były jeszcze trudniejsze. Zofia zaczęła mnie ignorować – nie odzywała się do mnie przy stole, zostawiała mi zimne resztki obiadu albo w ogóle nic. Michał coraz częściej nocował u kolegi „bo praca”, a ja czułam się jak intruz we własnym małżeństwie.

Pewnego wieczoru zadzwoniła moja mama:

– Martuś, jak tam u was?

Nie wytrzymałam i rozpłakałam się do słuchawki.

– Mamo… ja już nie mogę… Ona mnie nienawidzi…

– Kochanie, to tylko przejściowe… Ale pamiętaj: masz prawo do szacunku i godności. Nie pozwól sobą pomiatać.

Te słowa dodały mi odwagi. Następnego dnia postawiłam sprawę jasno:

– Pani Zofio, rozumiem, że to pani dom i pani zasady. Ale ja też jestem dorosła i mam swoje potrzeby. Proszę to uszanować.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

– Jeśli to dla pani problem… możemy wynająć pokój gdzie indziej.

Przez chwilę milczała.

– Róbcie jak chcecie – powiedziała chłodno i wyszła z kuchni.

Tego samego wieczoru zaczęliśmy szukać pokoju do wynajęcia. Michał był blady i spięty, ale widziałam w jego oczach ulgę.

Dziś mieszkamy w małym pokoiku na Ochocie. Jest ciasno i głośno od ulicy, ale nikt nie mówi mi kiedy mam jeść ani kiedy mam sprzątać łazienkę. Czasem tęsknię za domowym obiadem Zofii… ale bardziej tęskniłam za wolnością.

Czy naprawdę tak trudno zaakceptować drugiego człowieka pod własnym dachem? Czy rodzina zawsze musi oznaczać walkę o władzę? Może czasem lepiej być głodnym… ale wolnym.