Wszystko przez deszcz: Historia Marka z Poznania

Czerwone światła odbijały się w mokrych szybach samochodu, a wycieraczki rytmicznie przesuwały się po przedniej szybie, jakby próbowały wymazać nie tylko krople deszczu, ale i moje myśli. Siedziałem za kierownicą już ponad godzinę, krążąc bez celu po zatłoczonych ulicach Poznania. Wiosenna mżawka zamieniała miasto w szarą plamę, a ja czułem się jak bohater taniego filmu noir – samotny, zagubiony, czekający na coś, co nigdy nie nadejdzie.

– Marek, wrócisz dziś na kolację? – głos mojej matki brzmiał w słuchawce zaskakująco cicho, jakby bała się usłyszeć odpowiedź.

– Nie wiem, mamo. Mam jeszcze trochę czasu do pociągu. Może pojadę prosto na dworzec – odpowiedziałem, patrząc na krople spływające po szybie.

– Tata pytał o ciebie. – Jej głos zadrżał. – Może spróbujecie porozmawiać?

Westchnąłem ciężko. Ostatnia rozmowa z ojcem skończyła się trzaskiem drzwi i ciszą, która ciągnęła się tygodniami. Odkąd wróciłem do Poznania po studiach w Warszawie, wszystko było nie tak. Ojciec nie mógł mi wybaczyć, że nie przejąłem rodzinnej firmy. Ja nie mogłem wybaczyć mu tego, że nigdy nie zapytał, czego naprawdę chcę.

Deszcz padał coraz mocniej. Ludzie na chodnikach chowali się pod parasolami, spiesząc do domów. Ja nie miałem dokąd iść. Dworzec był tylko pretekstem – ucieczką przed rozmową, przed domem, przed samym sobą.

Zatrzymałem się na światłach przy Garbarach. Obok mnie stał stary fiat, a za kierownicą siedziała kobieta w średnim wieku. Przez chwilę nasze spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęła się smutno i odwróciła wzrok. Zastanowiłem się, ile takich samotnych ludzi krąży teraz po mieście, próbując znaleźć sens w bezsensownym dniu.

Telefon zadzwonił ponownie. Tym razem to była Anka.

– Marek, jesteś już na dworcu? – zapytała bez przywitania.

– Nie. Krążę po mieście. Pada.

– Wiem. Słyszałam w radiu o korkach. Może… może jeszcze raz porozmawiasz z ojcem? – Jej głos był pełen troski i zmęczenia.

– Anka, ile razy mam próbować? On mnie nie słucha. Dla niego jestem tylko rozczarowaniem.

– Dla mnie nie jesteś – szepnęła.

Przez chwilę milczeliśmy. Deszcz stukał o dach samochodu jakby chciał zagłuszyć nasze myśli.

– Marek… ja też mam już dość tej walki – powiedziała nagle. – Albo coś zmienisz, albo… nie wiem, czy dam radę dalej tak żyć.

Poczułem, jak coś ściska mi gardło. Anka była jedyną osobą, która naprawdę mnie rozumiała. A teraz nawet ona miała dość.

Ruszyłem dalej. Samochody sunęły powoli przez zalane ulice. W radiu leciała jakaś stara piosenka o miłości i rozstaniu. Przypomniałem sobie dzieciństwo – jak z ojcem chodziliśmy na mecze Lecha Poznań, jak uczył mnie jeździć na rowerze po Cytadeli. Kiedy to wszystko się popsuło?

Zatrzymałem się pod blokiem rodziców. Deszcz lał już strugami. Siedziałem kilka minut w samochodzie, patrząc na ciemne okna mieszkania na trzecim piętrze. W końcu wysiadłem i pobiegłem do klatki schodowej.

Drzwi otworzyła mi matka. Była blada i zmęczona.

– Marek… dobrze, że jesteś – powiedziała tylko i przytuliła mnie mocno.

W kuchni siedział ojciec. Patrzył w okno, jakby szukał tam odpowiedzi na pytania, których nigdy nie zadaliśmy sobie nawzajem.

– Cześć – rzuciłem cicho.

Nie odpowiedział od razu. Dopiero po chwili skinął głową.

– Siadaj – powiedział szorstko.

Usiadłem naprzeciwko niego. Matka nalała nam herbaty i wyszła z kuchni, zostawiając nas samych.

– Marek… – zaczął ojciec i zamilkł. – Nie wiem, jak to wszystko naprawić.

Spojrzałem na niego pierwszy raz od miesięcy bez złości.

– Ja też nie wiem – odpowiedziałem szczerze.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, słuchając deszczu bębniącego o parapet.

– Chciałem dobrze – powiedział w końcu ojciec. – Chciałem ci dać to, czego sam nigdy nie miałem.

– Ale ja chciałem czegoś innego – wyszeptałem.

W jego oczach zobaczyłem łzy. Może pierwszy raz w życiu widziałem go takiego – słabego, ludzkiego.

– Przepraszam – powiedział cicho.

Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem jeszcze, czy potrafię mu wybaczyć. Ale po raz pierwszy poczułem, że to możliwe.

Kiedy wychodziłem z mieszkania godzinę później, deszcz już prawie ustał. Ulice lśniły od świateł latarni odbijających się w kałużach. Zadzwoniłem do Anki.

– I co? – zapytała od razu.

– Porozmawialiśmy – odpowiedziałem krótko. – To nie koniec świata.

Usłyszałem jej cichy śmiech przez telefon.

– Może jednak ten deszcz był nam potrzebny? – zapytała żartobliwie.

Uśmiechnąłem się pierwszy raz tego dnia.

Teraz siedzę na peronie dworca Poznań Główny i patrzę na ludzi spieszących do swoich pociągów. Myślę o tym, jak łatwo można zgubić siebie w codziennym biegu i jak trudno czasem znaleźć drogę powrotną do domu – nawet jeśli ten dom jest tuż za rogiem.

Czy naprawdę wystarczy jeden wieczór i trochę deszczu, żeby zacząć wszystko od nowa? A może to tylko złudzenie? Ciekaw jestem, ilu z nas miało kiedyś podobny wieczór…