Zanim odejdziesz – dziennik Laury o starości, chorobie i rozstaniu
– Najpierw się zestarzała, a teraz jeszcze zachorowała! Dość tego, składam pozew o rozwód! – głos mojego męża odbił się echem od ścian naszego mieszkania, zanim trzasnął drzwiami tak mocno, że aż zadrżały szyby. Zostałam sama w kuchni, z telefonem w dłoni i sercem, które biło jak oszalałe. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Wpatrywałam się w drzwi, jakby miały się zaraz otworzyć i wszystko wrócić do normy. Ale nie wróciło.
To był zwykły czwartek. Zupa jeszcze parowała na kuchence, a ja czekałam na wyniki badań. Mój świat od miesięcy kurczył się do rozmiarów tego stołu – tu piłam kawę, tu płakałam, tu próbowałam nie myśleć o tym, że coś jest nie tak. Kiedy zadzwonił telefon i usłyszałam głos lekarki, poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. „Pani Lauro, to nowotwór. Musimy działać szybko.” Słowa rozlały się po mnie jak zimna woda. Nie wiem, ile czasu siedziałam w bezruchu.
Mój mąż, Andrzej, wrócił późno. Zawsze był człowiekiem czynu – szybki, zdecydowany, niecierpliwy. Ostatnio coraz częściej patrzył na mnie z irytacją. „Znowu boli cię głowa? Może przesadzasz?” – rzucał przez ramię, kiedy próbowałam tłumaczyć swoje zmęczenie. Dziś jednak nie miałam już siły się tłumaczyć. Kiedy powiedziałam mu o diagnozie, spojrzał na mnie tak, jakby zobaczył obcą osobę. „Najpierw się zestarzałaś, a teraz jeszcze zachorowałaś! Dość tego!” – krzyknął i wyszedł.
Zostałam sama z ciszą. Przez pierwsze godziny nie mogłam nawet płakać. Próbowałam zadzwonić do córki, ale nie odebrała. Wnuki miały swoje życie – szkoła, znajomi, TikTok. Ja miałam tylko siebie i ten przeklęty stół.
Następnego dnia Andrzej wrócił tylko po rzeczy. Nawet nie spojrzał mi w oczy. „Zostawiam ci mieszkanie. Ja zamieszkam u siostry.” – rzucił sucho i wyszedł. Poczułam się jak mebel, który komuś się znudził.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak w zawieszeniu. Chemia, szpitalne korytarze, zapach środków dezynfekujących i obce twarze lekarzy. Czułam się przezroczysta – dla personelu byłam kolejnym przypadkiem, dla rodziny ciężarem. Córka wpadała raz na tydzień z zakupami i pytaniem: „Jak się czujesz?” Ale nie czekała na odpowiedź.
Pewnego wieczoru zadzwoniła sąsiadka, pani Halina. „Lauro, słyszałam… Jeśli chcesz pogadać albo po prostu posiedzieć w ciszy – jestem za ścianą.” Przez chwilę chciałam odmówić – przecież nie chciałam nikogo obciążać swoimi problemami. Ale potem pomyślałam: co mi zostało do stracenia?
U pani Haliny pachniało ciastem drożdżowym i lawendą. Siedziałyśmy razem przy jej stole i po raz pierwszy od miesięcy poczułam się widziana. „Wiesz,” powiedziała cicho, „mój mąż też mnie zostawił, kiedy zachorowałam na serce. Myślał, że jestem już do niczego.”
Zaczęłyśmy spotykać się częściej. Rozmawiałyśmy o wszystkim – o młodości, o dzieciach, o tym, jak bardzo boli samotność. Pani Halina nauczyła mnie robić na drutach i piec chleb. Powoli zaczęłam odzyskiwać siebie.
Ale wciąż bolało. Najbardziej wtedy, gdy patrzyłam na stare zdjęcia – ślubne, rodzinne wakacje nad Bałtykiem, urodziny wnuków. Czy naprawdę byłam aż tak niewidzialna dla własnego męża? Czy starość i choroba przekreślają człowieka?
Któregoś dnia zadzwoniła córka: „Mamo, tata chce sprzedać mieszkanie i podzielić się pieniędzmi.” Poczułam zimny dreszcz na plecach. „To przecież mój dom!” – krzyknęłam do słuchawki. „Mamo… On mówi, że to sprawiedliwe.”
Wtedy pierwszy raz od dawna poczułam gniew zamiast smutku. Postanowiłam walczyć – o siebie i o swój dom. Poszłam do prawnika. Siedziałam w poczekalni z innymi kobietami – każda z własną historią zdrady i porzucenia. Kiedy weszłam do gabinetu mecenas Nowickiej, głos mi drżał: „Chcę walczyć o mieszkanie.”
Rozprawa sądowa była jak koszmar na jawie. Andrzej siedział po drugiej stronie sali z nową partnerką – młodszą o dwadzieścia lat Ewą. Patrzył na mnie z obojętnością. Sędzia zadawała pytania o nasze małżeństwo: „Czy próbowała pani ratować związek?”
Chciałam krzyczeć: „Jak ratować coś, co umarło dawno temu?” Ale tylko skinęłam głową.
Po kilku miesiącach zapadł wyrok: mieszkanie zostaje przy mnie. Andrzej wyszedł z sali bez słowa.
Wróciłam do pustego mieszkania i długo płakałam – ze zmęczenia, ulgi i żalu za tym wszystkim, co straciłam.
Dziś minął rok od tamtych wydarzeń. Choroba jest w remisji, włosy powoli odrastają po chemii. Czasem jeszcze budzę się w nocy z lękiem – co będzie dalej? Ale już wiem, że przetrwam.
Często myślę: dlaczego ludzie odwracają się od siebie wtedy, gdy najbardziej potrzebują wsparcia? Czy starość naprawdę oznacza koniec wszystkiego? A może to dopiero początek nowego życia?
Może ktoś z was zna odpowiedź…