Jedna nerka, dwa serca: Miłość i rozstanie w cieniu choroby

– Nie możesz tego zrobić, Aniu! – głos mamy drżał, a jej oczy błyszczały łzami. – To zbyt ryzykowne. Przeszczep to nie zabawa!

Patrzyłam na nią przez szpitalne okno, za którym listopadowy deszcz rozmywał świat w szare plamy. Właśnie dowiedziałam się, że moja nerka przestała działać. Miałam 28 lat, pracowałam jako nauczycielka w podstawówce na warszawskim Mokotowie i myślałam, że życie mam jeszcze przed sobą. A tu nagle – dializy, szpitale, kolejki do przeszczepu. I ta bezsilność, która dławiła mnie każdego ranka.

– Mamo, nie mam wyboru – odpowiedziałam cicho. – Albo przeszczep, albo…

Nie dokończyłam. Wszyscy wiedzieliśmy, co oznacza to „albo”.

Ojciec siedział w kącie pokoju, milczący jak zwykle. Od lat nie potrafił rozmawiać o uczuciach. Brat, Tomek, próbował żartować:

– Może ja ci oddam swoją nerkę? I tak zawsze mówiłaś, że jestem bezużyteczny!

Uśmiechnęłam się blado. Wiedziałam, że to niemożliwe – jego grupa krwi nie pasowała.

Przez kolejne miesiące żyłam od dializy do dializy. Praca poszła w odstawkę. Przyjaciele odwiedzali mnie coraz rzadziej – nie wiedzieli, co powiedzieć. Zostałam sama ze swoimi myślami i strachem.

Pewnego dnia na oddziale pojawił się Michał. Przystojny, wysoki chłopak z niebieskimi oczami i rozbrajającym uśmiechem. Pracował jako ratownik medyczny. Przyniósł mi książkę – „Zbrodnię i karę”, bo słyszał od pielęgniarki, że lubię klasykę.

– Cześć, Aniu. Słyszałem, że masz ciężki czas. Może chcesz pogadać?

Z początku byłam nieufna. Skąd ten facet się tu wziął? Ale Michał miał w sobie coś takiego, że po kilku minutach rozmowy czułam się lżej. Opowiadał mi o swojej pracy, o tym, jak czasem śmierć przegrywa z życiem na szpitalnych korytarzach.

– Wiesz – powiedział pewnego wieczoru – czasem wystarczy jeden gest, żeby odmienić czyjeś życie.

Nie wiedziałam wtedy jeszcze, jak bardzo te słowa okażą się prorocze.

Mijały tygodnie. Michał odwiedzał mnie coraz częściej. Przynosił kawę z pobliskiej kawiarni, czasem ciastko z kremem (choć lekarze krzywili się na cukier). Zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim: o dzieciństwie w małym miasteczku pod Radomiem, o marzeniach, o straconych szansach.

Któregoś dnia zapytał:

– A gdybyś mogła wybrać dowolne miejsce na świecie, gdzie byś pojechała?

– Do Gdańska – odpowiedziałam bez namysłu. – Chciałabym zobaczyć morze zimą.

Uśmiechnął się tajemniczo.

W styczniu przyszła wiadomość: nie ma dla mnie dawcy. Lista oczekujących była długa, a mój stan pogarszał się z dnia na dzień. Lekarze zaczęli mówić o „kwestii miesięcy”.

Pewnego popołudnia Michał przyszedł do mnie z poważną miną.

– Aniu… zrobiłem badania. Mogę być twoim dawcą.

Zamarłam.

– Zwariowałeś? Przecież nawet mnie dobrze nie znasz!

– Znam cię wystarczająco dobrze – odpowiedział spokojnie. – I chcę to zrobić.

Rodzina była w szoku. Mama płakała jeszcze bardziej niż zwykle. Ojciec próbował przekonać Michała do zmiany decyzji:

– Chłopie, masz całe życie przed sobą! Po co ci to?

Ale Michał był nieugięty.

Operacja odbyła się w marcu 2017 roku w szpitalu na Banacha. Bałam się jak nigdy wcześniej. Michał żartował na sali operacyjnej:

– Jak umrę, to przynajmniej będziesz miała kawałek mnie na zawsze!

Obudziłam się po wszystkim z bólem i łzami w oczach. Michał leżał kilka sal dalej. Pierwsze dni były trudne – infekcje, gorączka, strach przed odrzutem narządu.

Ale powoli wracałam do życia. Michał dochodził do siebie szybciej niż ja – śmiał się, że jest niezniszczalny.

Po miesiącu wyszliśmy razem ze szpitala. Pojechaliśmy do Gdańska zobaczyć morze zimą. Staliśmy na molo w Brzeźnie, wiatr targał mi włosy.

– Wiesz – powiedziałam cicho – nigdy nie będę mogła ci się odwdzięczyć.

Michał objął mnie ramieniem.

– Już się odwdzięczyłaś. Dałaś mi sens.

Zamieszkaliśmy razem w małym mieszkaniu na Ochocie. Życie powoli wracało do normy – wróciłam do pracy w szkole, Michał znów ratował ludzi na ulicach Warszawy.

Ale coś zaczęło się psuć.

Najpierw były drobiazgi: Michał coraz częściej zostawał po godzinach w pracy, wracał zmęczony i rozdrażniony. Ja byłam przewrażliwiona na punkcie swojego zdrowia – każde przeziębienie wydawało mi się początkiem końca.

Pewnego wieczoru pokłóciliśmy się o głupotę:

– Znowu zostawiłeś naczynia w zlewie! – krzyknęłam.

– Może sama byś coś zrobiła? Cały czas tylko narzekasz!

Zamilkliśmy oboje. Wiedzieliśmy, że to nie chodzi o naczynia.

Zaczęliśmy się oddalać. Michał zamknął się w sobie. Ja czułam się winna – przecież oddał mi nerkę! Jak mogłam mieć do niego pretensje?

Rodzina też nie pomagała:

– Powinnaś być mu wdzięczna do końca życia! – powtarzała mama.

A ja chciałam po prostu być kochana normalnie, bez tego ciężaru wdzięczności.

W końcu Michał powiedział:

– Aniu… chyba musimy odpocząć od siebie.

Poczułam ulgę i ból jednocześnie. Przez kilka tygodni mieszkałam u rodziców pod Warszawą. Mama gotowała rosół i patrzyła na mnie z troską.

– Może to wszystko było za szybko? Może on po prostu chciał być bohaterem?

Nie wiedziałam już nic. Czułam się rozdarta między wdzięcznością a żalem za utraconą miłość.

Michał wyprowadził się do innego miasta – słyszałam od wspólnych znajomych, że znalazł nową pracę i kogoś nowego. Ja wróciłam do szkoły i próbowałam poukładać swoje życie na nowo.

Czasem patrzę na blizny na brzuchu i myślę o tym wszystkim, co przeszliśmy razem. Czy można kochać kogoś tylko dlatego, że uratował ci życie? Czy wdzięczność może być fundamentem prawdziwej miłości?

A może są rzeczy ważniejsze niż dług wdzięczności? Co wy o tym myślicie?