Zamknięte drzwi: Czuję się obca w ich życiu
Drzwi zatrzasnęły się tuż przed moją twarzą. Usłyszałam cichy szczęk zamka i przez chwilę stałam na wycieraczce, nie mogąc uwierzyć, że to naprawdę się dzieje. W dłoniach ściskałam torbę z domowym rosołem i świeżo upieczonym sernikiem – miał być na powitanie wnuczki. Ale zamiast radosnego śmiechu i zaproszenia do środka, usłyszałam tylko chłodne: „Dziękujemy, pani Zofio. Poradzimy sobie sami.”
Mam na imię Zofia Maj, mam 62 lata i mieszkam na obrzeżach Wrocławia. Całe życie byłam matką, żoną, nauczycielką. Wychowałam dwóch synów – starszego Pawła i młodszego Michała. Paweł zawsze był tym spokojniejszym, bardziej zamkniętym w sobie. Michał – dusza towarzystwa, wiecznie z głową w chmurach. Po śmierci męża to właśnie Paweł był moją opoką. Myślałam, że tak już zostanie na zawsze.
Kiedy Paweł poznał Martę, cieszyłam się jego szczęściem. Marta była inna niż dziewczyny, które znał wcześniej – konkretna, stanowcza, trochę chłodna. Ale widziałam, że syn ją kocha. Ich ślub był skromny, tylko najbliższa rodzina i przyjaciele. Potem zamieszkali w kawalerce na Nadodrzu, którą Marta dostała po babci. Od początku dawała mi do zrozumienia, że nie lubi gości – „Nie mam czasu na pogaduszki przy kawie”, „Wolimy spędzać czas we dwoje”. Szanuję granice, więc nie narzucałam się.
Przez pierwsze lata widywaliśmy się głównie na świętach i rodzinnych uroczystościach. Czasem Paweł wpadał sam na obiad albo pomagał mi w ogrodzie. Marta dzwoniła rzadko – raczej z informacją niż z pytaniem o radę. Kiedy zaszła w ciążę, myślałam, że coś się zmieni. Przynosiłam jej witaminy, gotowałam lekkie zupy, proponowałam pomoc przy zakupach. Zawsze słyszałam: „Dziękuję, ale nie trzeba”.
Poród był ciężki – Paweł zadzwonił do mnie o trzeciej nad ranem: „Mamo, Marta jest w szpitalu. Lekarze mówią, że mogą być komplikacje.” Całą noc nie zmrużyłam oka. Rano pojechałam pod szpital z torbą rzeczy dla dziecka i Marty. Czekałam pod oddziałem położniczym jak zbity pies. W końcu Paweł wyszedł do mnie blady jak ściana.
– Wszystko dobrze? – zapytałam drżącym głosem.
– Tak… Chyba tak. Zosia jest już z nami.
Zosia – moja pierwsza wnuczka. Imię wybrali bez konsultacji ze mną, ale nie miałam o to żalu. Ważne, że zdrowa.
Po kilku dniach Marta wróciła do domu. Chciałam być przy nich, pomóc choćby przez kilka godzin dziennie. Przypomniałam sobie własną młodość – jak moja mama gotowała mi obiady, sprzątała mieszkanie i pozwalała choć na chwilę zamknąć oczy przy płaczącym dziecku. Ale Marta była inna.
– Zosiu, naprawdę doceniamy twoją troskę – powiedziała mi przez telefon – ale chcemy sami nauczyć się być rodzicami. Nie chcemy nikogo w domu przez najbliższe tygodnie.
Zgodziłam się niechętnie. Czekałam cierpliwie miesiąc… potem drugi… trzeci… W końcu zadzwoniłam do Pawła:
– Synku, może chociaż na spacer pójdziemy razem? Chciałabym zobaczyć wnuczkę.
– Dobrze, mamo – odpowiedział cicho – spotkajmy się jutro pod parkiem.
Tak zaczęły się nasze spotkania „na ławce”. Marta przychodziła z wózkiem, podawała mi Zosię na ręce i mówiła: „Przejdźcie się chwilę, ja muszę wracać do domu”. Czasem nawet nie patrzyła mi w oczy. Po pół godzinie wracała i zabierała dziecko bez słowa dziękuję.
Początkowo płakałam po nocach. Czułam się jak intruzka we własnej rodzinie. Michał próbował mnie pocieszać:
– Mamo, może Marta ma jakieś swoje powody? Może boi się krytyki?
– Ale ja nigdy jej nie krytykowałam! – wybuchałam raz po raz.
Z czasem zaczęłam analizować każde nasze spotkanie. Czy powiedziałam coś nie tak? Czy za bardzo się narzucałam? Czy powinnam była milczeć wtedy, gdy Marta po raz pierwszy odmówiła mi wejścia do mieszkania?
Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Zaprosiłam ich do siebie – przygotowałam pierogi z kapustą i grzybami, barszcz czerwony, makowiec według przepisu mojej mamy. Paweł zadzwonił dzień wcześniej:
– Mamo… Marta źle się czuje. Zostaniemy w domu.
Zostałam sama przy stole dla sześciu osób.
Wiosną próbowałam jeszcze raz:
– Może przyjadę do was na godzinę? Pomogę posprzątać albo ugotuję obiad?
– Nie trzeba – odpowiedziała Marta przez telefon chłodno – Dziękujemy za troskę.
Czułam się coraz bardziej zbędna. Sąsiadki pytały:
– I jak tam wnuczka? Bywasz u nich?
– Nie… Spotykamy się tylko na spacerach.
– To dziwne…
Czułam wstyd i upokorzenie.
Pewnego dnia spotkałam Martę przypadkiem w sklepie spożywczym. Stała przy kasie z Zosią na rękach.
– Dzień dobry – powiedziałam niepewnie.
– Dzień dobry – odpowiedziała bez uśmiechu.
– Może pomogę ci z zakupami?
– Nie trzeba – odparła stanowczo i odwróciła się plecami.
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Zadzwoniłam do Pawła:
– Synku… czy ja zrobiłam coś złego?
– Mamo… Marta po prostu potrzebuje przestrzeni. Proszę cię… nie naciskaj.
Odłożyłam słuchawkę i poczułam się tak samotna jak nigdy dotąd.
Michał odwiedza mnie częściej. Przynosi kwiaty z rynku, pomaga w ogrodzie.
– Mamo, nie przejmuj się tak bardzo Pawłem i Martą. Masz mnie! – mówi z uśmiechem.
– Ale to nie to samo…
Czasem myślę o tym wszystkim nocami. Czy to świat się zmienił? Czy młode matki naprawdę nie potrzebują już wsparcia starszego pokolenia? Czy jestem reliktem przeszłości?
Ostatnio Zosia zaczęła mówić pierwsze słowa. Usłyszałam od Pawła przez telefon:
– Mamo! Zosia powiedziała „baba”!
– A mogę ją usłyszeć?
– Śpi teraz…
Czekam na każdy spacer jak na święto. Przynoszę małe zabawki, śpiewam piosenki z dzieciństwa. Oddaję wózek Marcie i patrzę, jak odchodzi szybkim krokiem do swojego świata – świata, do którego nie mam wstępu.
Czasem wyobrażam sobie inną rzeczywistość: siedzimy razem przy stole, śmiejemy się z Pawłem i Martą nad kubkiem herbaty, Zosia bawi się klockami na dywanie… Ale potem wracam do pustego mieszkania i czuję ciężar tych zamkniętych drzwi.
Czy jestem winna temu chłodowi? Czy powinnam walczyć o swoje miejsce w rodzinie syna? A może lepiej pogodzić się z rolą babci „na odległość”? Co wy byście zrobili na moim miejscu?