Biedaczka Zosia – opowieść o głodzie miłości i walce o własne miejsce

— Zosia, znowu siedzisz pod stołem? — głos matki przeszył ciszę kuchni jak zimny nóż. Drżałam, skulona przy nogach starego kredensu, z kolanami przyciśniętymi do brody. Wiedziałam, że jeśli wyjdę, zobaczę jej zmęczoną twarz i oczy pełne niechęci. Lepiej było być niewidzialną.

Moje dzieciństwo pachniało wilgocią i starym mydłem. Ubrania dostawałam po sąsiadach — zawsze za duże, zawsze z dziurami. Przez łaty na spodniach widać było moje chude kolana, a buty chlupały wodą po każdym deszczu. Kiedyś próbowałam je naprawić sznurkiem, ale matka tylko prychnęła: „Po co się starasz? I tak zaraz zniszczysz”.

W szkole byłam tą cichą, której nikt nie zapraszał do zabawy. Nauczycielka, pani Nowak, raz zapytała: „Zosiu, dlaczego zawsze siedzisz sama?” Nie odpowiedziałam. Jak miałam jej powiedzieć, że boję się ludzi? Że w domu nauczyłam się milczeć, żeby nie prowokować gniewu?

Ojciec wracał późno. Czułam jego obecność zanim jeszcze przekroczył próg — ciężkie kroki, zapach wódki i dymu papierosowego. Czasem rzucał mi monetę na chleb, częściej jednak tylko spojrzenie pełne pogardy. „Takaś chuda, że wiatr cię przewróci” — śmiał się. Matka wtedy milkła i patrzyła w okno, jakby za szybą było inne życie.

Pamiętam zimowe wieczory, kiedy siedziałam przy piecu i marzyłam o czymś ciepłym do jedzenia. Zupa z kartofli i cebuli była codziennością. Czasem sąsiadka, pani Basia, przynosiła kawałek ciasta albo jabłko. „Biedna Zosia” — mówiła z żalem. Nienawidziłam tego określenia. Nie chciałam być biedna. Chciałam być zwyczajna.

Najgorsze były święta. Wszyscy mówili o rodzinnej atmosferze, prezentach pod choinką. U nas choinka była zrobiona z gałęzi sosny wetkniętej w stary garnek. Prezenty? Raz dostałam używaną lalkę bez oka. Matka powiedziała: „Nie narzekaj, inni nie mają nic”.

Pewnego dnia w szkole wybuchła awantura. Koleżanka wyśmiała moje buty: „Zobaczcie, Zosia ma dziury w podeszwach!” Wszyscy się śmiali. Uciekłam do łazienki i płakałam tak długo, aż zabrakło mi łez. Wtedy postanowiłam: już nigdy nie pozwolę nikomu się skrzywdzić.

Zaczęłam pracować po lekcjach — sprzątałam u sąsiadów, pomagałam w sklepie spożywczym. Każdą złotówkę chowałam do słoika pod łóżkiem. Marzyłam o nowych butach i kurtce bez łatek. Kiedy pierwszy raz kupiłam sobie coś sama — czerwoną czapkę — poczułam dumę. Matka nawet nie zauważyła.

W domu coraz częściej dochodziło do kłótni. Ojciec krzyczał na matkę, matka na mnie. Czasem zamykałam się w łazience i zatykając uszy próbowałam nie słyszeć przekleństw. Marzyłam o ucieczce.

— Zosiu, dlaczego nic nie mówisz? — zapytała kiedyś pani Nowak podczas wywiadówki.
— Bo nikt mnie nie słucha — odpowiedziałam cicho.

To był pierwszy raz, kiedy ktoś naprawdę spojrzał mi w oczy i zobaczył mój ból.

Pani Nowak zaczęła mnie wspierać. Zaproponowała korepetycje za darmo, przynosiła kanapki na przerwach. Dzięki niej uwierzyłam, że mogę być kimś więcej niż tylko „biedną Zosią”.

W ósmej klasie dostałam stypendium za dobre wyniki w nauce. To był mój pierwszy sukces — dowód na to, że jestem coś warta. Ojciec nawet nie pogratulował. Matka powiedziała tylko: „Nie wyobrażaj sobie za dużo”.

Ale ja już wiedziałam: muszę walczyć o siebie.

Po podstawówce dostałam się do liceum w mieście. Wynajęłam pokój u starszej pani i zaczęłam nowe życie. Było ciężko — brakowało pieniędzy, tęskniłam za domem mimo wszystko. Ale po raz pierwszy poczułam wolność.

Czasem wracam myślami do tamtych dni pod stołem, do łez w szkolnej łazience i do smaku pierwszej własnoręcznie kupionej czapki. Zastanawiam się: czy gdyby ktoś wtedy powiedział mi „jesteś ważna”, wszystko potoczyłoby się inaczej?

Dziś jestem dorosła i sama mam córkę. Każdego dnia powtarzam jej: „Jesteś dla mnie najważniejsza”. Bo wiem, jak bardzo boli głód miłości.

Czy można naprawdę wybaczyć rodzicom ich obojętność? Czy da się uleczyć rany z dzieciństwa? Może to pytania bez odpowiedzi…