Gdzie ludzie się nie gubią: Dziewięć miesięcy ciszy
Znowu nie spałam całą noc. Siedziałam przy kuchennym stole, wpatrując się w stary kalendarz, na którym już dawno przestałam zaznaczać dni. Dziewięć miesięcy. Tyle czasu minęło, odkąd Artur zniknął. Wciąż pamiętam ten ranek, kiedy nie wrócił na śniadanie. Wtedy jeszcze wierzyłam, że zaraz zadzwoni, że może zaspał u kolegi albo pojechał do miasta bez słowa. Teraz wiem, że nadzieja potrafi być bardziej bolesna niż najgorsza prawda.
Każdego ranka sprawdzam skrzynkę pocztową. O świcie, gdy pierwsze promienie słońca dotykają naszego starego domu na końcu wsi, wychodzę przed ganek i patrzę na drogę. Może dziś przyjdzie list. Może wiadomość. Może ktoś widział Artura. Ale skrzynka zawsze jest pusta, a ja wracam do środka z sercem ciężkim jak kamień.
Mój mąż, Janek, już dawno przestał rozmawiać o Arturze. „Trzeba żyć dalej, Heleno,” powtarza mi z uporem, jakby te słowa miały moc uzdrawiania. Ale ja nie potrafię. Każda rzecz w domu przypomina mi syna: jego kurtka wisząca w przedpokoju, niedokończona książka na parapecie, nawet kubek z pękniętym uchem, którego nikt poza nim nie używał.
Wczoraj wieczorem usłyszałam rozmowę Janka z naszym sąsiadem, panem Staszkiem. „Może chłopak miał dość tej wsi,” mruknął Staszek. „Młodzi uciekają do miasta, szukają lepszego życia.” Janek tylko skinął głową, ale widziałam w jego oczach cień winy. Czy naprawdę wierzy, że Artur odszedł z własnej woli? Czy tylko tak mu łatwiej?
Czasem myślę, że to wszystko moja wina. Może byłam zbyt surowa? Może powinnam była częściej rozmawiać z Arturem o jego marzeniach? Ostatnia nasza kłótnia wraca do mnie jak koszmar: „Nie rozumiesz mnie!” — krzyczał wtedy Artur. „Tu się duszę!” A ja odpowiedziałam coś okrutnego, czego teraz żałuję każdego dnia.
W naszej wsi ludzie szybko zapominają o cudzych tragediach. Na początku wszyscy pytali, pomagali szukać, rozwieszali ogłoszenia. Teraz patrzą na mnie z litością albo udają, że mnie nie widzą. Tylko pani Zosia z naprzeciwka czasem przynosi mi świeże bułki i mówi: „Niech się pani trzyma, pani Heleno.” Ale jej oczy mówią więcej niż słowa — ona też już nie wierzy.
Najgorsze są wieczory. Kiedy dom cichnie, a Janek zasypia przed telewizorem, ja siedzę przy oknie i patrzę na ciemność za szybą. Wyobrażam sobie Artura — czy jest gdzieś sam? Czy ktoś go skrzywdził? Czy może naprawdę uciekł i nie chce wracać? Każda myśl boli jak otwarta rana.
Kilka tygodni temu znalazłam w jego pokoju zeszyt z rysunkami. Nie wiedziałam nawet, że tak dobrze rysuje. Na jednej kartce narysował nasz dom — ale wokół niego były wysokie mury i druty kolczaste. Czy tak widział swoje życie tutaj? Czy naprawdę był aż tak nieszczęśliwy?
Próbowałam rozmawiać o tym z Jankiem. „Nie przesadzaj,” powiedział tylko. „Chłopak miał swoje humory.” Ale ja wiem, że to nie były tylko humory. Wiem też, że Janek ukrywa coś przede mną. Ostatnio coraz częściej wychodzi wieczorami i wraca późno, czasem nawet pijany. Kiedy pytam gdzie był, odpowiada wymijająco: „Załatwiałem sprawy.” Ale jakie sprawy można mieć o tej porze?
Wczoraj znalazłam w jego kurtce wizytówkę prywatnego detektywa z Warszawy. Zadrżałam cała — dlaczego mi o tym nie powiedział? Czy wie coś więcej? Czy boi się powiedzieć mi prawdę?
Wieczorem postanowiłam go zapytać wprost.
– Janek, co ukrywasz przede mną? – zapytałam cicho.
Zamilkł na chwilę i spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Chcę cię chronić – odpowiedział po dłuższej chwili. – Nie wszystko musisz wiedzieć.
– To mój syn! – krzyknęłam przez łzy. – Mam prawo wiedzieć!
Janek spuścił głowę.
– Detektyw mówił, że ktoś widział chłopaka podobnego do Artura w Krakowie… Ale to może być pomyłka.
Poczułam jakby ktoś wyciągnął mi grunt spod nóg.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś?!
– Bo nie chciałem dawać ci fałszywej nadziei…
Przez całą noc nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły się w głowie: co jeśli Artur naprawdę żyje? Co jeśli potrzebuje naszej pomocy?
Następnego dnia pojechałam do Krakowa sama. Szukałam go na dworcach, pytałam ludzi, pokazywałam zdjęcie syna. Nikt go nie widział. Wróciłam do domu wyczerpana i jeszcze bardziej zagubiona.
Wtedy zadzwoniła policja. Znaleziono plecak podobny do tego, który miał Artur w dniu zaginięcia — nad rzeką niedaleko naszej wsi. Pojechałam tam z Jankiem. Plecak był przemoczony i brudny, ale rozpoznałam go od razu po naszywce z imieniem syna.
Policjant powiedział: „To jeszcze niczego nie przesądza.” Ale ja poczułam, jakby ktoś zgasił ostatnią iskrę nadziei.
Wróciliśmy do domu w milczeniu. Janek objął mnie pierwszy raz od miesięcy i oboje płakaliśmy jak dzieci.
Teraz siedzę przy oknie i piszę te słowa, bo muszę je z siebie wyrzucić. Może ktoś przeczyta tę historię i zrozumie mój ból. Może ktoś przeżywa to samo co ja.
Czy można przestać szukać własnego dziecka? Czy można nauczyć się żyć z pustką? Czasem myślę, że ludzie gubią się nie tylko na drogach — gubią się też w sobie nawzajem.