Gdzie Nikt Nie Znika – Historia Heleny Liczyk
— Artur! — krzyknęłam, choć wiedziałam, że w pustym mieszkaniu nikt mi nie odpowie. Echo mojego głosu odbiło się od ścian, a potem zgasło, jakby nigdy nie istniało. Stałam w kuchni, wpatrując się w stary kalendarz z zeszłego roku, na którym jeszcze w styczniu zaznaczałam czerwonym flamastrem każdy dzień bez wiadomości od syna. Teraz już nawet tego nie robiłam. Kalendarz wisiał krzywo, a ja nie miałam siły go poprawić.
Minęło dziewięć miesięcy. Dziewięć miesięcy ciszy, w której każda sekunda była jak szpilka wbijana prosto w serce. Na początku liczyłam dni, potem tygodnie, aż w końcu przestałam liczyć cokolwiek. Każdy nowy dzień bolał jak lodowaty wiatr w grudniu. Wciąż sprawdzałam skrzynkę pocztową – o świcie, gdy pierwsze promienie słońca ledwo przebijały się przez mgłę, i wieczorem, kiedy sąsiedzi wracali z pracy i patrzyli na mnie z litością.
— Helena, może powinnaś już odpuścić? — zapytała mnie kiedyś sąsiadka, pani Zofia, która zawsze wiedziała wszystko o wszystkich. — Może on po prostu nie chce wracać?
Zamknęłam wtedy drzwi przed jej nosem. Nie chciałam słuchać takich słów. Artur był moim jedynym dzieckiem. Po śmierci męża to on był moim całym światem. Zawsze był trochę inny – zamknięty w sobie, cichy, ale dobry chłopak. Pracował w bibliotece miejskiej, kochał książki i długie spacery po parku. Nigdy nie sprawiał problemów.
A potem po prostu zniknął.
Pamiętam ten dzień jak przez mgłę. Był marzec, padał deszcz ze śniegiem. Artur wyszedł rano do pracy i już nie wrócił. Telefon milczał. Policja przyjęła zgłoszenie, ale szybko uznała, że dorosły mężczyzna ma prawo zniknąć, jeśli chce. Tylko ja wiedziałam, że on by mnie nie zostawił bez słowa.
Przez pierwsze tygodnie dzwoniłam do wszystkich jego znajomych. Nikt nic nie wiedział. W pracy powiedzieli mi tylko, że ostatnio był zamyślony, ale nie zwierzał się nikomu. Przeszukałam jego pokój – znalazłam tylko kilka starych listów od ojca i notatki do jakiegoś opowiadania, które nigdy nie zostało skończone.
Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i rozmawiałam z nim w myślach.
— Gdzie jesteś, synku? Dlaczego nic nie mówisz?
Czasem wydawało mi się, że słyszę jego kroki na klatce schodowej albo głos za drzwiami. Ale to były tylko złudzenia.
Rodzina zaczęła unikać rozmów ze mną. Moja siostra Maria przyjechała raz z Warszawy i próbowała mnie przekonać, żebym poszła do psychologa.
— Helena, musisz żyć dalej — mówiła łagodnie, kładąc mi rękę na ramieniu. — Może Artur wróci, a może nie… Ale ty musisz żyć.
Nie rozumiała. Nikt nie rozumiał tej pustki.
Któregoś dnia znalazłam pod drzwiami kopertę bez znaczka. W środku była kartka z jednym zdaniem: „Gdzie nikt nie znika”. Pismo było znajome, ale nie mogłam sobie przypomnieć czyje. Przez kilka dni chodziłam jak otępiała, próbując znaleźć sens tych słów.
Zaczęłam szukać odpowiedzi w miejscach, gdzie Artur lubił bywać – w parku przy fontannie, w starej księgarni na rogu ulicy Grodzkiej. Pytałam ludzi, czy go widzieli. Większość patrzyła na mnie ze współczuciem albo udawała, że mnie nie zna.
Pewnego wieczoru zadzwonił telefon stacjonarny. Odebrałam drżącą ręką.
— Mamo…
Serce mi stanęło.
— Artur?!
Ale po drugiej stronie była tylko cisza i szum jakby deszczu.
— Artur! Odezwij się! — krzyczałam do słuchawki.
Połączenie zostało przerwane.
Tego wieczoru nie spałam ani minuty. Przewracałam się z boku na bok, analizując każde słowo, każdy gest sprzed jego zniknięcia. Czy coś przeoczyłam? Czy mogłam zrobić coś inaczej?
Następnego dnia poszłam na komisariat i pokazałam policjantowi kartkę z napisem „Gdzie nikt nie znika”. Spojrzał na mnie z politowaniem.
— Pani Heleno… To może być żart albo ktoś chce panią nastraszyć.
Wróciłam do domu jeszcze bardziej zagubiona niż wcześniej.
Wkrótce zaczęły wychodzić na jaw rodzinne tajemnice. Maria wyznała mi po latach, że Artur miał kontakt z ojcem jeszcze długo po naszym rozwodzie – o czym nigdy mi nie powiedział. Ojciec Artura mieszkał teraz gdzieś pod Poznaniem i podobno miał nową rodzinę. Poczułam się zdradzona przez wszystkich naraz.
Zadzwoniłam do niego po raz pierwszy od lat.
— Czego chcesz? — zapytał chłodno.
— Nasz syn zniknął — odpowiedziałam drżącym głosem. — Wiesz coś?
— Nie mam z nim kontaktu od miesięcy — rzucił i odłożył słuchawkę.
Zostałam sama ze swoim bólem i pytaniami bez odpowiedzi.
Czas płynął powoli jak miód spływający po łyżce. Każdego dnia walczyłam ze sobą – czy szukać dalej, czy pozwolić sobie na odrobinę spokoju? Czułam się jak więzień własnego życia.
Któregoś popołudnia usiadłam na ławce w parku i zobaczyłam chłopaka podobnego do Artura. Serce mi zabiło mocniej, ale to był tylko ktoś obcy. Obok mnie przysiadła starsza kobieta.
— Pani też kogoś szuka? — zapytała cicho.
Skinęłam głową i poczułam łzy pod powiekami.
— Mój syn wyjechał do Anglii dziesięć lat temu — powiedziała kobieta. — Od tamtej pory tylko raz zadzwonił…
Siedziałyśmy razem w milczeniu przez długą chwilę. Poczułam dziwną ulgę – nie byłam sama w swoim bólu.
Dziś minęło dokładnie dziewięć miesięcy od dnia, gdy Artur przestał dawać znaki życia. Wciąż sprawdzam skrzynkę pocztową i nasłuchuję telefonu. Każdego dnia budzę się z nadzieją i zasypiam z rozpaczą.
Czasem zastanawiam się: czy lepiej żyć w niepewności czy znać najgorszą prawdę? Czy można pogodzić się z tym, że ktoś bliski znika bez śladu? Może są miejsca, gdzie nikt naprawdę nie znika – tylko my przestajemy ich widzieć?