Moja przyjaciółka postanowiła rozwieść się na stare lata: Zmęczona życiem w mieście i samotnością

– Basia, ty naprawdę chcesz to zrobić? – zapytałam, patrząc na jej drżące dłonie, które ściskały filiżankę herbaty tak mocno, jakby tylko ona trzymała ją jeszcze przy życiu.

– Nie chcę już dłużej udawać, Marysiu. Mam dość – odpowiedziała cicho, a w jej głosie usłyszałam coś, czego nie znałam przez te wszystkie lata naszej przyjaźni: rezygnację pomieszaną z ulgą.

To był zwykły listopadowy wieczór. Za oknem szaruga, w kuchni ciepło i zapach świeżo upieczonego chleba. Ale w powietrzu wisiało coś ciężkiego – decyzja, która miała zmienić wszystko. Basia miała 62 lata i właśnie postanowiła rozwieść się z mężem po ponad trzydziestu latach wspólnego życia.

Znałyśmy się od podstawówki. Razem przeżywałyśmy pierwsze miłości, matury, narodziny dzieci. Ale nigdy nie widziałam jej takiej – zmęczonej, zgaszonej. Od lat narzekała na życie w Warszawie: hałas, tłok, wieczny pośpiech. Jej mąż, Andrzej, był typowym warszawskim urzędnikiem – zawsze zajęty, zawsze nieobecny duchem. Ostatnie lata ich małżeństwa to była cisza przerywana tylko kłótniami o drobiazgi.

– Syn już dorosły. Ma swoje życie. Andrzej… nawet nie wiem, gdzie teraz jest. Wyprowadził się pół roku temu do tej swojej kochanki z Mokotowa i od tamtej pory nie odezwał się ani razu – mówiła Basia, a jej oczy szkliły się łzami.

Pamiętam dzień, kiedy ich syn Kuba skończył 18 lat. Było skromne przyjęcie w domu, a Andrzej nawet nie przyszedł. Tylko zadzwonił na chwilę, rzucił kilka słów przez telefon i rozłączył się. Wtedy coś w Basi pękło. Przez kolejne miesiące coraz częściej mówiła o tym, że czuje się niewidzialna – dla męża, dla syna, dla świata.

– Marysiu, ja już nie chcę tak żyć. Chcę wyjechać z tego miasta. Może do siostry na wieś pod Siedlcami? Tam przynajmniej czuję się potrzebna…

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Z jednej strony rozumiałam jej ból i zmęczenie. Z drugiej – bałam się o nią. Jak poradzi sobie sama? Czy nie będzie żałować tej decyzji?

Kilka dni później Basia zaczęła pakować rzeczy. Syn patrzył na nią z wyrzutem.

– Mama, co ty robisz? Przecież tu jest nasz dom! – krzyczał Kuba.

– Twój dom jest tam, gdzie czujesz się kochany i bezpieczny. Ja tu już tego nie mam – odpowiedziała spokojnie.

Kuba wybiegł z mieszkania trzaskając drzwiami. Basia usiadła na podłodze wśród walizek i zaczęła płakać. Przytuliłam ją mocno.

– Może to głupie… Może powinnam była wytrzymać jeszcze trochę… Ale ja już nie mam siły – szeptała.

W sądzie wszystko poszło szybko. Andrzej nawet nie pojawił się na rozprawie. Przysłał tylko pełnomocnika i kilka dokumentów do podpisania. Po wszystkim Basia wyszła z budynku sądu z pustym spojrzeniem.

– To już? – zapytała mnie cicho.

– Tak… To już koniec – odpowiedziałam.

Przez kolejne tygodnie pomagałam jej ogarnąć sprawy w mieszkaniu. Sprzedała większość rzeczy, resztę oddała potrzebującym. Kuba zamieszkał u dziewczyny na Pradze i rzadko dzwonił do matki.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie z pociągu.

– Jadę do siostry. Wiesz… pierwszy raz od lat czuję coś na kształt nadziei – powiedziała.

Na wsi Basia zaczęła nowe życie. Pomagała siostrze w gospodarstwie, piekła chleb dla sąsiadów, uczyła dzieci angielskiego w miejscowej szkole. Pisała do mnie listy pełne prostych radości: „Dziś widziałam sarny pod lasem”, „Upiekłam szarlotkę z jabłek z naszego sadu”.

Ale samotność czasem wracała jak bumerang.

– Wiesz, Marysiu… Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: czy to wszystko miało sens? Czy naprawdę musiałam czekać tyle lat na odwagę? – mówiła mi przez telefon.

Ostatnio odwiedziłam ją na wsi. Siedziałyśmy na ganku z kubkami herbaty w dłoniach. Basia patrzyła na zachód słońca nad polami i powiedziała:

– Może nigdy nie będę już szczęśliwa tak jak kiedyś… Ale przynajmniej jestem wolna od kłamstw i udawania. I to jest coś.

Czasem myślę o niej i zastanawiam się: ile kobiet wokół nas żyje w podobnej ciszy? Ile z nas boi się zrobić ten pierwszy krok?

Czy naprawdę trzeba czekać całe życie, żeby zacząć żyć po swojemu?