Świeca na wietrze – Historia Zdzisławy Arkadiuszówny

Zsunęłam lateksowe rękawiczki z palców, czując jak pot miesza się z zimnym potem strachu. Maska ochronna zsunęła się na szyję, a ja, ledwo trzymając się na nogach, wyszłam z sali operacyjnej. Za drzwiami czekała cisza, przerywana tylko odległym szumem wentylacji i stukotem moich kroków na kafelkach. Przez chwilę stałam oparta o ścianę, zamykając oczy. W głowie wciąż słyszałam alarmy monitorów i cichy głos anestezjologa: „Zdzisia, on już nie wytrzyma długo”.

Jerzy Michałowicz Grabowski – starszy pan z chorym sercem, którego życie wisiało na włosku. Operacja była ryzykowna, ale nie było innego wyjścia. Jego córka, pani Halina, patrzyła na mnie przed wejściem na salę z takim błaganiem w oczach, że nie mogłam odmówić. „Proszę pani doktor, to mój tata. On musi żyć. Bez niego nie dam sobie rady…”

Wiedziałam, że tej nocy nie zasnę. Przeszłam przez pusty korytarz do pokoju lekarzy. Tam siedział już Andrzej – mój mąż i ordynator oddziału. Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi.

– I jak? – zapytał cicho.

– Zrobiliśmy wszystko, co się dało – odpowiedziałam, siadając ciężko na krześle. – Teraz tylko czekać.

Andrzej milczał przez chwilę, po czym westchnął:

– Znowu bierzesz wszystko na siebie. Zdzisia, ile jeszcze wytrzymasz?

Nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że ma rację. Od miesięcy żyliśmy jak obcy ludzie – on pogrążony w pracy i własnych ambicjach, ja uciekająca w dyżury i cudze dramaty. Nasza córka, Ola, coraz częściej zamykała się w swoim pokoju, a ja nie miałam siły nawet zapytać, jak minął jej dzień.

Noc ciągnęła się bez końca. Siedziałam przy oknie, patrząc na światła miasta i próbując nie myśleć o tym, co będzie rano. W pewnym momencie usłyszałam kroki – to Halina przyszła zapytać o ojca.

– Pani doktor… czy on przeżyje? – Jej głos drżał.

– Zrobiliśmy wszystko, co było możliwe – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Teraz wszystko zależy od niego.

Halina rozpłakała się cicho. Usiadła obok mnie i przez chwilę milczałyśmy razem. Wtedy przypomniałam sobie własnego ojca – jak umierał w szpitalu, a ja byłam wtedy jeszcze studentką medycyny. Nie zdążyłam się z nim pożegnać.

– Proszę być przy nim – powiedziałam cicho. – Nawet jeśli śpi, niech pani mówi do niego. To pomaga.

Kiedy Halina wyszła, zostałam sama z własnymi myślami. Przypomniałam sobie rozmowę z Andrzejem sprzed kilku dni:

– Zdzisia, musimy coś zmienić. Ola nas potrzebuje. Ja… ja też cię potrzebuję.

Wtedy tylko wzruszyłam ramionami. Teraz poczułam ukłucie żalu. Może rzeczywiście za bardzo uciekam w pracę? Może boję się wrócić do domu i zobaczyć pustkę między nami?

Nad ranem przyszła pielęgniarka z wiadomością: „Pacjent Grabowski się obudził”. Pobiegłam na oddział intensywnej terapii. Jerzy leżał blady i słaby, ale żył. Halina trzymała go za rękę i płakała ze szczęścia.

– Dziękuję… dziękuję pani doktor! – powtarzała raz po raz.

Uśmiechnęłam się słabo i wyszłam na korytarz. Tam czekał Andrzej.

– Widzisz? Uratowałaś kolejne życie. Ale co z naszym?

Spojrzałam mu w oczy i po raz pierwszy od dawna poczułam strach – nie przed śmiercią pacjenta, ale przed tym, że mogę stracić własną rodzinę.

Po powrocie do domu Ola siedziała przy stole z zeszytem matematyki.

– Cześć mamo – powiedziała bez entuzjazmu.

Usiadłam obok niej i położyłam dłoń na jej ramieniu.

– Przepraszam, że mnie nie było…

Ola spojrzała na mnie zaskoczona.

– Nic się nie stało… Tylko… czasem chciałabym pogadać z tobą o czymś innym niż szkoła.

Poczułam łzy pod powiekami. Może jeszcze nie jest za późno?

Wieczorem usiedliśmy we troje przy kolacji – pierwszy raz od wielu tygodni. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Andrzej opowiadał o nowym projekcie w szpitalu, Ola o swoim ulubionym serialu. Ja słuchałam ich głosów i myślałam o Jerzym Grabowskim – o tym, jak kruche jest życie.

Czasem czuję się jak świeczka na wietrze – chwiejna, bliska zgaśnięcia, ale jeszcze płonąca dzięki tym kilku iskrom nadziei i miłości wokół mnie. Czy można uratować innych, nie tracąc siebie? Czy da się pogodzić bycie lekarzem i matką bez poczucia winy? Może to pytania bez odpowiedzi… Ale dziś wiem jedno: każda świeca potrzebuje kogoś, kto ją osłoni przed wiatrem.