Płomień na wietrze: Historia Ewy Kaczmarek
Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam na krześle. – Ewa! – wrzasnęła mama z przedpokoju. – Znowu siedzisz przy tym komputerze? Twój brat nie wrócił na noc, a ty nawet nie zapytałaś, gdzie jest!
Zamarłam. W powietrzu wisiał zapach smażonej cebuli i niepokoju. Był listopad, 2002 rok, nasz blok na warszawskim Bródnie trząsł się od przeciągów i rodzinnych awantur. Miałam wtedy siedemnaście lat i czułam się jak płomień na wietrze – chwiejna, niepewna, gotowa zgasnąć od byle podmuchu.
– Nie wiem, mamo – odpowiedziałam cicho. – Może poszedł do Kuby?
– Kuba mieszka dwa piętra niżej! – Mama była już bliska płaczu. – On nigdy nie znikał na noc! Coś się stało, czuję to!
Ojciec wszedł do kuchni, zapiął koszulę pod samą szyję i spojrzał na mnie z wyrzutem. – To twoja wina, Ewa. Zawsze byłaś zapatrzona w siebie. Gdybyś bardziej interesowała się rodziną, może byś wiedziała, co się dzieje z bratem.
Zacisnęłam pięści pod stołem. Chciałam wykrzyczeć, że to nieprawda, że to oni nigdy mnie nie słuchali, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Wyszłam na balkon, gdzie zimny wiatr smagał mi twarz. Patrzyłam na światła miasta i próbowałam nie płakać.
Tamtej nocy nie spałam. Słyszałam szepty rodziców za ścianą, łkanie mamy, przekleństwa ojca. Nad ranem zadzwonił telefon stacjonarny. Mama rzuciła się do słuchawki.
– Halo? Tak… Tak… Rozumiem…
Po chwili weszła do mojego pokoju blada jak ściana.
– Michał jest w szpitalu na Banacha. Pobił się z kimś pod klubem.
Wstałam bez słowa. Pojechaliśmy razem tramwajem, milcząc przez całą drogę. W szpitalu Michał leżał z rozciętą wargą i podbitym okiem.
– Co się stało? – spytałam szeptem.
– Nic ważnego – burknął. – Nie twoja sprawa.
Mama zaczęła płakać jeszcze głośniej. Ojciec wyszedł na korytarz zadzwonić do pracy. Zostałam sama z bratem.
– Michał…
– Daj mi spokój! – syknął. – Ty zawsze musisz być tą idealną córką, co? Zawsze grzeczna, zawsze z piątkami…
Zabolało mnie to bardziej niż jego siniaki. Przez następne tygodnie w domu panowała cisza przerywana tylko awanturami o pieniądze i szkołę. Michał coraz częściej znikał na całe noce, ja zamykałam się w swoim świecie książek i muzyki.
W końcu przyszedł dzień matury. Mama podała mi śniadanie bez słowa, ojciec nawet nie spojrzał w moją stronę.
– Powodzenia – rzuciła tylko mama.
Zdałam dobrze, dostałam się na psychologię na UW. Michał wyjechał do Anglii „za chlebem”, jak mówiła babcia. Przez kilka lat dzwonił rzadko, a kiedy już rozmawialiśmy, czułam między nami mur nie do przebicia.
W tym czasie rodzice coraz bardziej oddalali się od siebie. Ojciec pił coraz więcej, mama zamykała się w sypialni i płakała po cichu. Ja próbowałam żyć swoim życiem: studia, pierwsze miłości, praca w kawiarni na Nowym Świecie.
Pewnego dnia zadzwoniła babcia z Poznania.
– Ewa, musisz przyjechać. Mama jest w szpitalu.
Pojechałam pierwszym pociągiem. Mama leżała blada na łóżku, pod kroplówką.
– Przepraszam cię… – wyszeptała. – Zawsze byłam dla ciebie za surowa…
Poczułam łzy pod powiekami. Chciałam ją przytulić, ale bałam się jej dotknąć – jakby mogła się rozpaść od mojego uścisku.
Po śmierci mamy ojciec całkiem się rozpił. Michał wrócił z Anglii tylko na pogrzeb. Stał obok mnie nad grobem i nawet nie spojrzał mi w oczy.
– To wszystko przez nas – powiedział cicho po mszy. – Przepraszam cię, Ewa.
Nie odpowiedziałam nic. Wróciłam do Warszawy i rzuciłam się w wir pracy. Próbowałam ułożyć sobie życie z Pawłem – cichym informatykiem z Saskiej Kępy. Byliśmy razem trzy lata, ale nigdy nie poczułam się przy nim bezpieczna.
W końcu Paweł odszedł do innej kobiety.
– Ty nigdy nie mówisz o swoich uczuciach – powiedział mi na pożegnanie. – Jakbyś bała się być naprawdę sobą.
Zostałam sama w wynajmowanym mieszkaniu na Pradze. Wieczorami patrzyłam przez okno na światła miasta i myślałam o tym, jak bardzo chciałabym mieć normalną rodzinę.
Pewnego dnia zadzwonił Michał.
– Ewa… Muszę ci coś powiedzieć.
Spotkaliśmy się w kawiarni przy Placu Zbawiciela. Michał był wychudzony, nerwowy, palił papierosa za papierosem.
– Ojciec sprzedał mieszkanie i wyjechał do Niemiec z jakąś kobietą – powiedział bez ogródek. – Zostawił długi…
Zamarłam.
– Jakie długi?
– Hazard… Pożyczki… Komornik już był u mnie w pracy.
Przez następne miesiące walczyliśmy razem o spłatę długów ojca. Michał znalazł pracę jako kierowca autobusu nocnego, ja brałam nadgodziny w poradni psychologicznej.
W tym czasie zaczęliśmy rozmawiać coraz więcej – o dzieciństwie, o mamie, o tym, jak bardzo oboje czuliśmy się samotni w naszym domu pełnym ludzi i krzyku.
Pewnej nocy Michał zadzwonił do mnie zapłakany:
– Ewa… Nie dam rady…
Pojechałam do niego natychmiast. Siedział na podłodze w kuchni, trzymając w ręku butelkę wódki.
– Nie chcę skończyć jak ojciec – wyszeptał.
Przytuliłam go mocno pierwszy raz od lat.
– Nie skończysz – powiedziałam stanowczo. – Jesteśmy razem. Damy radę.
Od tamtej pory zaczęliśmy odbudowywać nasze życie kawałek po kawałku. Michał poszedł na terapię uzależnień, ja zaczęłam prowadzić grupy wsparcia dla osób po traumach rodzinnych.
Minęło kilka lat. Dziś mam trzydzieści dziewięć lat i własną rodzinę: męża Adama i dwie córki – Maję i Hanię. Michał jest trzeźwy od pięciu lat, pracuje jako instruktor jazdy i pomaga młodym ludziom odnaleźć drogę w życiu.
Czasem wieczorem siadam na balkonie z kubkiem herbaty i patrzę na światła miasta tak samo jak wtedy, gdy miałam siedemnaście lat. Myślę o tym wszystkim bólu i samotności sprzed lat…
Czy można naprawdę wybaczyć rodzinie wszystko? Czy da się odbudować siebie po latach życia w cieniu cudzych oczekiwań?
A może każdy z nas jest tylko płomieniem na wietrze – czasem gasnącym, czasem rozpalanym od nowa przez czyjąś dłoń?