Pod jednym dachem z tyranem – historia, która zmieniła mnie na zawsze

– Znowu nie umyłaś naczyń po śniadaniu! – głos teścia rozległ się w kuchni niczym grzmot, zanim jeszcze zdążyłam wejść do środka. Stał przy zlewie, z rękami opartymi o blat, patrząc na mnie z pogardą. – W moim domu nie ma miejsca na lenistwo!

Zacisnęłam dłonie na brzegu swetra, czując jak w gardle rośnie mi gula. Chciałam odpowiedzieć, ale wiedziałam, że to nie ma sensu. Mój mąż, Tomek, siedział przy stole z opuszczoną głową, udając, że czyta gazetę. Widziałam jego drżące dłonie. Od miesięcy żyliśmy pod jednym dachem z jego ojcem, panem Marianem – człowiekiem, który nie znał litości ani dla siebie, ani dla innych.

Kiedy Tomek stracił pracę w Poznaniu, a ja nie mogłam znaleźć niczego poza dorywczymi zleceniami, nie mieliśmy wyjścia. Nasze oszczędności topniały szybciej niż śnieg w marcu. Marian zaproponował nam dach nad głową w swoim domu w małym miasteczku pod Poznaniem. Wtedy wydawało się to wybawieniem. Dziś wiem, że była to pułapka.

Pierwsze tygodnie były trudne, ale miałam nadzieję, że to tylko przejściowe. Marian od początku dawał nam do zrozumienia, kto tu rządzi. – W tym domu obowiązują moje zasady – powtarzał niemal codziennie. Zasady oznaczały: pobudka o szóstej rano, śniadanie punktualnie o siódmej, sprzątanie po każdym posiłku i raportowanie każdej wydanej złotówki.

Najgorsze były wieczory. Marian siadał w fotelu przed telewizorem i komentował wszystko: od pogody po nasze życie. – Kiedyś ludzie mieli honor i pracowali ciężko – mówił z przekąsem, patrząc na Tomka. – Teraz tylko narzekają i czekają aż ktoś im pomoże.

Czułam się jak służąca we własnym domu. Każdy mój ruch był obserwowany i oceniany. Jeśli zapomniałam wytrzeć kurz z półki albo nie zdążyłam zrobić zakupów przed obiadem, Marian potrafił przez godzinę wygłaszać tyrady o braku szacunku i odpowiedzialności. Tomek coraz częściej zamykał się w sobie. Przestał szukać pracy, przestał rozmawiać ze mną o czymkolwiek poza codziennością.

Pewnego dnia wróciłam ze sklepu później niż zwykle. Była burza, autobus się spóźnił. Marian czekał już w przedpokoju.
– Gdzie byłaś? – zapytał lodowatym tonem.
– W sklepie… autobus się spóźnił…
– W moim domu nie ma miejsca na spóźnienia! – krzyknął tak głośno, że aż się cofnęłam.

Tego wieczoru płakałam w łazience przez godzinę. Myślałam o tym, żeby po prostu wyjść i nigdy nie wrócić. Ale dokąd? Nie miałam dokąd pójść. Moja rodzina mieszkała daleko na południu Polski i sama ledwo wiązała koniec z końcem.

Z czasem zaczęłam zauważać, że Marian czerpie satysfakcję z naszej bezradności. Lubił nas upokarzać przy sąsiadach, komentować nasze życie podczas rodzinnych spotkań. – Moja synowa nawet obiadu dobrze nie ugotuje – śmiał się głośno podczas imienin ciotki Zosi.

Tomek próbował mnie pocieszać. – To tylko na chwilę… Znajdę pracę… Wyprowadzimy się…
Ale mijały miesiące, a sytuacja się nie zmieniała. Zaczęłam mieć problemy ze snem. Budziłam się w środku nocy z uczuciem lęku i bezradności.

Pewnego dnia usłyszałam rozmowę Mariana z sąsiadem przez otwarte okno:
– Młodzi teraz nic nie potrafią… Synowa całymi dniami siedzi w domu i udaje zmęczoną…
Poczułam jak coś we mnie pęka. Przez chwilę miałam ochotę wybiec na podwórko i wykrzyczeć mu wszystko prosto w twarz.

Zaczęłam szukać pracy gdziekolwiek – sprzątałam domy, opiekowałam się starszymi osobami, roznosiłam ulotki. Każda złotówka była dla mnie symbolem niezależności. Tomek jednak coraz bardziej pogrążał się w apatii. Przestał wierzyć, że coś może się zmienić.

Któregoś wieczoru doszło do awantury. Marian wrócił pijany i zaczął krzyczeć na Tomka:
– Jesteś nikim! Nawet własnej żony nie potrafisz utrzymać!
Tomek zacisnął pięści i wyszedł z domu bez słowa.

Zostałam sama z Marianem w kuchni. Patrzył na mnie zimnym wzrokiem.
– Ty też jesteś winna – powiedział cicho. – Rozleniwiłaś mojego syna.

Wtedy po raz pierwszy odważyłam się mu odpowiedzieć:
– Może gdyby pan okazał trochę wsparcia zamiast ciągle nas krytykować, wszystko wyglądałoby inaczej.

Przez chwilę patrzył na mnie zaskoczony, potem odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa.

Tego wieczoru podjęłam decyzję. Muszę walczyć o siebie. Następnego dnia zadzwoniłam do starej znajomej z Poznania i poprosiłam o pomoc w znalezieniu pracy i pokoju do wynajęcia.

Po dwóch tygodniach spakowałam walizkę i powiedziałam Tomkowi:
– Wyjeżdżam jutro rano. Nie mogę tu dłużej zostać.
Patrzył na mnie długo w milczeniu.
– Pojadę z tobą – powiedział w końcu cicho.

Wyjechaliśmy następnego dnia o świcie, zanim Marian zdążył się obudzić.

Dziś mieszkamy w małym pokoju w Poznaniu. Nie jest łatwo, ale przynajmniej nikt nie odbiera nam godności. Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: dlaczego tak długo pozwalałam komuś decydować o moim życiu? Czy naprawdę trzeba upaść na samo dno, żeby znaleźć w sobie siłę do walki?

Może ktoś z was zna odpowiedź.