Masz miesiąc, żeby opuścić moje mieszkanie! – historia Magdy i rodziny w cieniu polskich realiów
– Masz miesiąc, żeby się wyprowadzić z mojego mieszkania! – usłyszałam od teściowej, a jej głos odbił się echem po całym salonie. Stałam z kubkiem zimnej już kawy, patrząc na nią z niedowierzaniem. To nie był żart. W oczach pani Haliny nie było ani cienia wahania. Była środa, godzina 19:00, a ja czułam, jak grunt usuwa mi się spod nóg.
Mój mąż, Paweł, siedział obok mnie na kanapie i nerwowo bawił się obrączką. Przez chwilę miałam nadzieję, że zaraz się odezwie, stanie po mojej stronie, powie coś – cokolwiek. Ale milczał. W powietrzu wisiała cisza, którą przerywało tylko tykanie zegara i szum samochodów za oknem.
– Halina, przecież dopiero co wróciliśmy z urzędu stanu cywilnego – próbowałam się uśmiechnąć, choć głos mi drżał. – Jeszcze nie zdążyliśmy nawet rozpakować wszystkich prezentów ślubnych…
– I właśnie dlatego – przerwała mi teściowa – powinniście zacząć życie na własny rachunek. To nie hotel. Ja już swoje wychowałam.
Wiedziałam, że Halina jest kobietą twardą, ale nie spodziewałam się takiego ciosu. Przez ostatnie dwa lata mieszkałam z Pawłem w jej trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. Moi rodzice z małej miejscowości pod Radomiem nie mogli nam pomóc finansowo – tata po wypadku na budowie ledwo ciągnął rentę, mama dorabiała sprzątaniem. To Halina zaproponowała nam dach nad głową i nawet pomogła zorganizować wesele. Byłam jej wdzięczna z całego serca.
Ale teraz…
– Mamo… – Paweł w końcu się odezwał, ale jego głos był cichy i bez przekonania. – Może poczekajmy chociaż do końca roku? Magda dopiero zaczęła nową pracę…
Halina spojrzała na niego z chłodną stanowczością.
– Pawle, nie będę dyskutować. Dzieci muszą nauczyć się samodzielności. Ja też mam prawo do własnego życia.
Poczułam łzy napływające do oczu. Wstałam i wyszłam do kuchni, żeby nie pokazać słabości. Oparłam się o blat i próbowałam złapać oddech. W głowie kłębiły mi się myśli: gdzie pójdziemy? Jak damy sobie radę? Pracowałam jako nauczycielka w podstawówce na Targówku – zarabiałam niewiele ponad najniższą krajową. Paweł był informatykiem na umowie-zlecenie, bez stałego etatu.
Wieczorem próbowałam porozmawiać z mężem.
– Paweł, co my teraz zrobimy? Przecież nie stać nas na wynajem w Warszawie…
Westchnął ciężko.
– Może znajdę coś lepiej płatnego… Albo wrócimy do twoich rodziców?
– Do moich rodziców? Paweł, tam nawet nie ma miejsca na łóżko dla nas! Poza tym tata jest coraz słabszy…
Wiedziałam, że to nierealne. Zresztą Halina doskonale znała naszą sytuację.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie mama.
– Madziu, słyszałam od cioci Eli… To prawda? Halina was wyrzuca?
Nie potrafiłam odpowiedzieć. Po prostu płakałam do słuchawki.
W pracy byłam cieniem samej siebie. Dzieciaki pytały, czemu jestem taka smutna, a koleżanka z pokoju nauczycielskiego – pani Teresa – próbowała mnie pocieszać:
– Magda, może to i lepiej? Zobaczysz, jak się usamodzielnicie, to będziecie silniejsi.
Ale ja czułam tylko strach i żal. Wieczorami kłóciliśmy się z Pawłem coraz częściej. On zamykał się w sobie, ja wybuchałam płaczem o byle co.
Pewnego dnia wróciłam do mieszkania i zobaczyłam Halinę rozmawiającą przez telefon z kimś z rodziny.
– Tak, Aniu… Oni muszą dorosnąć. Ja już swoje zrobiłam… Nie będę niańczyć dorosłych dzieci!
Zrobiło mi się przykro. Przecież nigdy nie prosiłam o nic więcej niż odrobinę wsparcia na start.
Tydzień później przyszła moja siostra Marta z mężem i dwójką dzieci.
– Magda, może zamieszkacie u nas w Legionowie? Mamy pokój po babci…
Ale wiedziałam, że to oznaczałoby tłok i wieczne konflikty o łazienkę czy kuchnię. Poza tym Marta zawsze była zazdrosna o to, że to ja pierwsza wyszłam za mąż.
W międzyczasie Halina zaczęła zachowywać się coraz bardziej oschle. Przestała gotować dla wszystkich, zamykała drzwi do swojego pokoju na klucz. Czułam się jak intruz we własnym domu.
Pewnego wieczoru doszło do awantury:
– Mamo, dlaczego tak nagle? – zapytał Paweł podniesionym głosem.
– Bo mam dość! – krzyknęła Halina. – Całe życie poświęciłam dla ciebie! Ojciec zostawił mnie samą z dwójką dzieci i jakoś dałam radę! Teraz chcę odpocząć! Chcę mieć święty spokój!
Zamarliśmy oboje. Paweł spuścił głowę.
– Ale my nie chcemy ci przeszkadzać…
– Przeszkadzacie! – wybuchła. – Nie mogę zaprosić znajomych, bo ciągle ktoś siedzi w salonie! Nie mogę nawet spokojnie obejrzeć serialu!
Wtedy dotarło do mnie coś jeszcze: Halina była samotna i zmęczona życiem. Może bała się starości? Może chciała jeszcze poczuć się wolna?
Zaczęliśmy szukać mieszkania do wynajęcia. Okazało się jednak, że ceny są kosmiczne – nawet kawalerka na Białołęce kosztowała więcej niż połowa naszych wspólnych pensji.
W międzyczasie Paweł coraz częściej wychodził wieczorami „na rozmowy o pracę”. Zaczęłam podejrzewać, że coś przede mną ukrywa. Pewnego dnia znalazłam w jego kurtce wizytówkę agencji pracy za granicą.
– Paweł… Ty chcesz wyjechać?
Zamilkł na chwilę.
– Może pojadę do Niemiec na kilka miesięcy… Zarobię trochę pieniędzy…
Poczułam się zdradzona. Miałam zostać sama w obcym mieście?
Kolejne dni były koszmarem. Pakowałam nasze rzeczy do kartonów, płakałam po nocach i zastanawiałam się nad sensem wszystkiego.
Ostatniego dnia przed wyprowadzką Halina przyszła do mojego pokoju.
– Magda… Wiem, że ci ciężko. Ale uwierz mi – kiedyś mi podziękujesz. Ja też musiałam zaczynać od zera.
Nie odpowiedziałam jej nic. Było mi przykro i czułam się upokorzona.
Wyprowadziliśmy się do tej kawalerki na Białołęce – ciasnej, zimnej i drogiej jak na nasze możliwości. Paweł wyjechał do Niemiec dwa tygodnie później.
Zostałam sama w obcym miejscu, bez wsparcia rodziny i bez przyjaciół. Każdego dnia walczyłam o przetrwanie – praca w szkole, korepetycje po godzinach, samotne wieczory przy herbacie.
Czasem dzwoniła mama:
– Madziu, trzymaj się…
A ja odpowiadałam: „Jakoś dam radę”.
Minęły trzy miesiące. Paweł przysyłał pieniądze i obietnice powrotu „za chwilę”. Ale coraz rzadziej dzwonił. Czułam narastającą pustkę i żal do wszystkich: do teściowej za brak serca, do męża za ucieczkę przed problemami, do siebie za naiwność.
Któregoś wieczoru zadzwoniła Halina:
– Magda… Chciałam ci powiedzieć… Przepraszam, jeśli byłam za ostra. Ale chciałam dobrze dla was obojga.
Nie wiedziałam już nawet, czy potrafię jej wybaczyć.
Dziś patrzę na swoje życie inaczej. Może rzeczywiście musiałam dorosnąć szybciej niż inni? Może to była lekcja samodzielności?
Ale czy naprawdę rodzina powinna uczyć nas życia przez wyrzucenie za drzwi?
A wy co o tym sądzicie? Czy można wybaczyć takie rany? Czy to rzeczywiście jedyny sposób na „usamodzielnienie” młodych ludzi?