„Zgodziłam się, żeby brat zamieszkał u mnie na chwilę”: Rok później nadal nie mam własnego życia

– Znowu zostawiłeś naczynia w zlewie! – krzyknęłam, czując jak głos drży mi ze złości i bezsilności. Stałam w kuchni, patrząc na stertę talerzy, które jeszcze rano były czyste.

Bartek nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. – Zaraz umyję, spokojnie. Przecież nie uciekną.

Zacisnęłam pięści. To już nie był pierwszy raz. Ani dziesiąty. Minął rok, odkąd Bartek zamieszkał u mnie „na chwilę”, a ja coraz częściej czułam się jak intruz we własnym mieszkaniu.

Zawsze byłam tą „ogarniętą” siostrą. Starszą. Rozsądną. Tą, która jako pierwsza zaczęła pracować, odkładała pieniądze, wynajęła mieszkanie, potem kupiła własne – nieduże, ale przytulne i moje. Marzyłam o przestrzeni tylko dla siebie. Takiej, gdzie wszystko ma swoje miejsce i nikt nie kręci się po kuchni, kiedy gotuję, nie zostawia skarpetek na kanapie i nie zapomina o wyniesieniu śmieci.

Bartek był inny. Zawsze trochę roztrzepany, wiecznie z głową w chmurach. Po studiach wrócił do rodziców w Radomiu, ale długo tam nie wytrzymał. Mama dzwoniła do mnie coraz częściej: „Może pozwól mu u siebie przenocować przez kilka tygodni? W Warszawie łatwiej mu będzie znaleźć pracę”.

Zgodziłam się. Przecież to tylko brat. Przecież rodzina powinna sobie pomagać.

Pierwsze dni były nawet miłe. Bartek gotował obiady, śmialiśmy się z głupich żartów, wieczorami oglądaliśmy stare filmy. Ale potem zaczął się chaos: brudne ubrania na podłodze, puste opakowania po jogurtach w lodówce, głośne rozmowy przez telefon o północy. I te wieczne obietnice: „Jutro posprzątam”, „Już szukam mieszkania”, „To tylko chwilowe”.

Mijały tygodnie, potem miesiące. Bartek zmieniał pracę trzy razy – raz zwolnili go po tygodniu, innym razem sam rzucił, bo „szef był idiotą”. W końcu znalazł coś na recepcji w hostelu i przestał wracać do domu na noce – spał w pracy albo u nowej dziewczyny. Ale kiedy tylko miał wolne, wracał do mojego mieszkania jak do hotelu.

– Bartek, musimy pogadać – powiedziałam pewnego wieczoru, kiedy wrócił po trzech dniach nieobecności.

– O co chodzi? – rzucił niedbale.

– To miało być na chwilę. Minął rok. Potrzebuję swojej przestrzeni.

Westchnął ciężko i spojrzał na mnie z wyrzutem:

– Naprawdę chcesz mnie wyrzucić? Wiesz, że nie mam gdzie pójść.

Poczułam ukłucie winy. Przecież to mój brat. Ale ile jeszcze miałam znosić?

W pracy też nie było łatwo. Szefowa coraz częściej zlecała mi nadgodziny, bo „jesteś taka odpowiedzialna”. Koledzy z działu śmiali się, że jestem „matką Polką” – zawsze gotowa pomóc, nigdy nie odmawiam. A ja wracałam do domu zmęczona i zamiast odpocząć, musiałam sprzątać po Bartku.

Mama dzwoniła co drugi dzień:

– Daj mu jeszcze trochę czasu. On zawsze był wrażliwy…

– Mamo, ja też mam swoje życie! – wybuchłam pewnego razu.

Zapadła cisza.

– Wiesz, że tata nigdy nie miał do niego cierpliwości…

Wiedziałam. Tata zawsze traktował Bartka jak nieudacznika. Ja byłam tą „porządną”, on – „problemem”. Może dlatego tak trudno było mi go wyrzucić?

Pewnej nocy obudziłam się przez hałas w kuchni. Bartek szukał czegoś w lodówce.

– Co ty robisz? Jest trzecia nad ranem!

– Nie mogłem spać…

Patrzyłam na niego w półmroku – wyglądał na zagubionego chłopca, a nie dorosłego faceta po trzydziestce.

– Bartek… co się z tobą dzieje?

Usiadł naprzeciwko mnie przy stole.

– Nie wiem… Czuję się przegrany. Ty masz wszystko poukładane, a ja…

Przez chwilę chciałam go przytulić jak kiedyś, gdy byliśmy dziećmi. Ale byłam zbyt zmęczona.

– Musisz coś zmienić – powiedziałam cicho.

Następnego dnia zostawił mi kartkę: „Idę na rozmowę o pracę. Trzymaj kciuki.”

Przez kilka dni było lepiej – Bartek zaczął sprzątać po sobie, nawet zrobił zakupy. Ale potem wszystko wróciło do normy: bałagan, chaos i jego wieczne niezdecydowanie.

W końcu postawiłam sprawę jasno:

– Masz miesiąc na wyprowadzkę.

Bartek patrzył na mnie z niedowierzaniem:

– Naprawdę mnie wyrzucasz?

– Nie wyrzucam cię. Daję ci szansę dorosnąć.

Nie odzywał się do mnie przez tydzień. Mama przestała dzwonić.

Czułam się winna i samotna jak nigdy wcześniej.

W pracy zaczęłam popełniać błędy – szefowa wezwała mnie na rozmowę:

– Co się z tobą dzieje? Zawsze byłaś taka solidna…

Nie umiałam odpowiedzieć.

Wieczorami płakałam w poduszkę ze zmęczenia i żalu. Czy naprawdę bycie odpowiedzialną oznaczało ciągłe poświęcanie siebie?

Bartek wyprowadził się dokładnie po miesiącu. Zostawił mi liścik: „Przepraszam za wszystko. Może kiedyś będziemy mogli być znowu rodzeństwem.”

Mieszkanie wydawało się nagle puste i ciche aż do bólu. Przez kilka dni chodziłam po pokojach bez celu. Brakowało mi nawet tych jego brudnych skarpetek na kanapie.

Po tygodniu zadzwoniła mama:

– Jak się czujesz?

– Sama nie wiem…

– Czasem trzeba postawić granice – powiedziała cicho.

Patrzę teraz na swoje życie i zastanawiam się: czy można być dobrą siostrą i jednocześnie dbać o siebie? Czy rodzina zawsze musi oznaczać rezygnację z własnych marzeń?