Między marzeniem a rzeczywistością: Historia Bogusi o Ameryce, rodzinie i cenie za marzenia
— Bogusia, czy ty naprawdę chcesz nas zostawić? — głos mamy drżał, a jej oczy były pełne łez. Stałam w kuchni naszego mieszkania na warszawskim Ursynowie, z biletem do Nowego Jorku w ręku. W powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i napięcia, które można było kroić nożem.
— Mamo, to nie tak… Ja po prostu muszę spróbować. Całe życie marzyłam o Ameryce. — Mój głos był cichy, ale stanowczy. Tata siedział przy stole, milczący, zaciśnięte pięści zdradzały jego emocje. Młodszy brat, Tomek, patrzył na mnie z wyrzutem.
Wiedziałam, że ich ranię. Ale czy miałam wybór? Od dziecka czułam się inna. Gdy rówieśnicy marzyli o własnym mieszkaniu w Warszawie i stabilnej pracy w korporacji, ja godzinami oglądałam amerykańskie filmy i uczyłam się angielskiego z kaset magnetofonowych. Wierzyłam, że tam – po drugiej stronie oceanu – czeka na mnie lepsze życie.
Przez lata odkładałam każdy grosz z pracy w kawiarni i korepetycji z angielskiego. Zrezygnowałam z imprez, nowych ubrań, nawet z wakacji nad morzem. Wszystko po to, by pewnego dnia kupić ten bilet. Kiedy w końcu go miałam, poczułam euforię – i przerażenie.
Ostatni wieczór przed wyjazdem był najtrudniejszy. Mama płakała w swoim pokoju, tata udawał, że ogląda telewizję, a Tomek trzaskał drzwiami. Czułam się jak zdrajczyni. Ale wiedziałam, że jeśli nie spróbuję teraz, będę tego żałować do końca życia.
Lot był długi i pełen niepokoju. W Nowym Jorku powitał mnie deszcz i chłód. Wynajęłam pokój u starszej Polki na Brooklynie. Praca? Zaczęłam od sprzątania biur nocami. Potem kelnerka w polskiej restauracji na Greenpoincie. Każdego dnia walczyłam z tęsknotą za domem i poczuciem winy.
Pisałam do rodziny codziennie. Mama odpisywała rzadko, tata wcale. Tomek wysłał mi raz krótką wiadomość: „Nie rozumiem cię”. Bolało bardziej niż samotność w obcym kraju.
Po kilku miesiącach zaczęłam łapać oddech. Poznałam Magdę – dziewczynę z Krakowa, która też uciekła od rodziny i marzeń innych niż własne. Razem śmiałyśmy się z naszych nieporadnych prób zamawiania kawy po angielsku i płakałyśmy po nocach z tęsknoty.
W pracy poznałam też Marka – Polaka od lat w Ameryce. Był starszy ode mnie o dziesięć lat, miał już swoje życie i doświadczenia. Zafascynował mnie jego spokój i pewność siebie.
— Bogusia, tu trzeba być twardym — mówił mi często. — Ameryka nie jest dla mięczaków.
Zaczęliśmy się spotykać. Marek pomagał mi załatwić papiery, tłumaczył urzędowe pisma i uczył życia w Nowym Jorku. Z czasem zamieszkaliśmy razem w małym mieszkaniu na Queensie.
Wydawało mi się, że wszystko zaczyna się układać. Pracowałam coraz więcej, odkładałam pieniądze na studia. Ale im dłużej byłam za oceanem, tym bardziej czułam się rozdarta.
Mama zachorowała na serce. Tata napisał mi pierwszy raz od roku: „Twoja matka cię potrzebuje”. Tomek przestał się odzywać zupełnie.
Każdego dnia zadawałam sobie pytanie: czy warto było? Czy spełnianie własnych marzeń usprawiedliwia ból zadany najbliższym?
Marek coraz częściej wracał późno z pracy i unikał rozmów o przyszłości. Pewnego wieczoru powiedział mi prosto w oczy:
— Bogusia, ja już tu jestem zakorzeniony. Ty ciągle żyjesz tamtym światem.
Zrozumiałam wtedy, że nawet jeśli zostanę tu na zawsze, nigdy nie będę naprawdę „stąd”. Ameryka była piękna na zdjęciach i w moich marzeniach, ale rzeczywistość była inna: samotność, ciężka praca, brak bliskich.
Po dwóch latach wróciłam do Polski na pogrzeb mamy. Tata patrzył na mnie z wyrzutem:
— Byłaś jej największym rozczarowaniem i największą dumą jednocześnie — powiedział cicho.
Tomek nie przyszedł na pogrzeb.
Dziś siedzę przy tym samym kuchennym stole co kiedyś i patrzę na bilet do Nowego Jorku schowany w szufladzie. Czy warto było gonić za marzeniem kosztem rodziny? Czy można być szczęśliwym tam, gdzie nie ma twoich korzeni?
Czasem myślę: może lepiej było zostać? A może każdy musi kiedyś spróbować polecieć za swoim marzeniem – nawet jeśli cena jest wysoka? Co wy byście zrobili na moim miejscu?