Samotność Wiktorii: Rozwikłanie Tajemnicy
– Dlaczego nigdy nie odbierasz telefonu po dwudziestej? – zapytałem, patrząc na Wiktorię przez stół w małej kawiarni na Powiślu. Jej dłonie zacisnęły się na filiżance, a wzrok uciekł gdzieś za okno, jakby szukała tam odpowiedzi. Przez chwilę milczała, a ja poczułem znajome ukłucie niepewności – to samo, które towarzyszyło mi przez ostatnie dziesięć lat po rozwodzie z Martą. Przez dekadę spotykałem się z różnymi kobietami, ale żadna nie zostawiła we mnie takiego śladu jak Wiktoria. Była inna – zamknięta, pełna sprzeczności, a jej samotność była niemal namacalna.
– Po prostu… nie lubię rozmawiać wieczorami – odpowiedziała cicho. – To mój czas.
Nie naciskałem. Wiedziałem już, że każde pytanie może być jak dotknięcie świeżej rany. Ale ciekawość była silniejsza od ostrożności. Co sprawiło, że kobieta w wieku czterdziestu dwóch lat żyje tak samotnie? Dlaczego nie ma przyjaciół, rodziny, nikogo bliskiego? Nawet jej mieszkanie na Żoliborzu wydawało się puste, jakby nikt tam nigdy nie mieszkał.
Nasze spotkania były pełne niedopowiedzeń. Czasem śmiała się z moich żartów, innym razem zamykała się w sobie i patrzyła gdzieś daleko. Zdarzało się, że podczas spaceru nagle milkła i szła kilka kroków za mną, jakby bała się bliskości. Pewnego razu zapytałem:
– Wiktorio, boisz się mnie?
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Nie ciebie… siebie.
Nie rozumiałem wtedy tych słów. Dopiero później, kiedy zaczęliśmy spędzać ze sobą więcej czasu, zacząłem dostrzegać rysy na jej pozornie spokojnej powierzchni. Pewnego wieczoru zaprosiła mnie do siebie. Mieszkanie było sterylnie czyste, bez osobistych akcentów. Na ścianach wisiały tylko dwa obrazy – oba przedstawiały samotne drzewa na tle szarego nieba.
Usiedliśmy na kanapie. Wiktoria nalała nam wina i przez chwilę panowała niezręczna cisza.
– Chciałbyś wiedzieć, dlaczego jestem taka? – zapytała nagle.
Skinąłem głową.
– Mój ojciec był alkoholikiem – zaczęła powoli. – Bił mnie i mamę przez lata. Kiedy miałam siedemnaście lat, uciekłam z domu. Przez kilka lat tułałam się po różnych miejscach, aż w końcu znalazłam pracę w bibliotece. Myślałam, że przeszłość zostawiłam za sobą… ale ona wraca nocami. Dlatego nie odbieram telefonu wieczorem. Boję się ciemności, ciszy… siebie samej.
Słuchałem w milczeniu, czując narastające poczucie winy za swoją ciekawość. Chciałem ją przytulić, powiedzieć coś pocieszającego, ale wiedziałem, że to nie wystarczy. Trauma była jak cień – zawsze obecna.
Od tamtej pory nasze relacje stały się jeszcze bardziej skomplikowane. Z jednej strony czułem do niej coraz większą bliskość, z drugiej – widziałem jej lęki i zamknięcie. Moja córka z pierwszego małżeństwa, Zosia, pytała mnie czasem:
– Tato, dlaczego nigdy nie przyprowadzasz Wiktorii do domu?
Nie umiałem odpowiedzieć. Bałem się konfrontacji dwóch światów – mojego rodzinnego chaosu i jej samotności.
Pewnego dnia Wiktoria zadzwoniła do mnie o szóstej rano.
– Musisz przyjechać – powiedziała drżącym głosem.
Wbiegłem do jej mieszkania i zobaczyłem ją siedzącą na podłodze w kuchni, skuloną i zapłakaną.
– Śnił mi się ojciec – wyszeptała. – Był tu… czułam jego obecność.
Usiadłem obok niej i objąłem ją ramieniem. Przez długi czas milczeliśmy. Wtedy zrozumiałem, że nie mogę jej „naprawić” ani uratować przed przeszłością. Mogę tylko być obok.
Z czasem zaczęliśmy rozmawiać o przyszłości. O tym, czy możemy być razem mimo wszystko. Wiktoria bała się zmian – każda nowość wywoływała w niej panikę. Ja z kolei czułem narastającą frustrację – chciałem normalności, wspólnych świąt, rodzinnych obiadów.
Pewnego wieczoru podczas kolacji u mnie w domu Zosia zapytała Wiktorię:
– Czy pani ma rodzinę?
Wiktoria uśmiechnęła się smutno.
– Nie mam nikogo… Ale czasem lepiej być samemu niż z ludźmi, którzy cię ranią.
Zapanowała cisza. Poczułem ciężar tych słów – i zobaczyłem łzy w oczach mojej córki.
Po tej kolacji Wiktoria na kilka dni zniknęła. Nie odbierała telefonów ani nie odpisywała na wiadomości. Bałem się, że ją straciłem. Kiedy w końcu odezwała się ponownie, była inna – jakby jeszcze bardziej zamknięta w sobie.
– Przepraszam – powiedziała tylko. – Nie potrafię być częścią twojego życia rodzinnego. To dla mnie za trudne.
Byłem rozdarty między lojalnością wobec córki a uczuciem do Wiktorii. Próbowałem ją przekonać:
– Możemy spróbować powoli… Nie musisz od razu być częścią wszystkiego.
Ale ona tylko pokręciła głową.
– Ja już nie umiem żyć inaczej niż sama.
Minęły tygodnie pełne napięcia i niepewności. Spotykaliśmy się coraz rzadziej. Każde nasze spotkanie było jak walka o oddech – pełne emocji, łez i niedopowiedzeń.
Ostatni raz widziałem Wiktorię w parku na Saskiej Kępie. Siedziała na ławce pod wielkim kasztanowcem i patrzyła w dal.
– Dziękuję ci za wszystko – powiedziała cicho. – Dzięki tobie uwierzyłam, że można być kochanym… Ale ja nie potrafię tego przyjąć.
Patrzyłem na nią bezradnie, czując jak coś we mnie pęka.
Dziś często wracam myślami do tej historii. Czy mogłem zrobić coś inaczej? Czy naprawdę można pokochać kogoś z tak głębokimi ranami? A może czasem największym aktem miłości jest pozwolić komuś odejść? Może właśnie to jest prawdziwa bliskość – zrozumienie i akceptacja czyichś granic?