Gorzka lekcja miłości: Jak straciłam siebie, zanim nauczyłam się kochać na nowo
– Znowu nie posprzątałaś po sobie! – głos Pawła odbił się echem w ciasnej kuchni naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, patrząc na tłuste talerze. W środku czułam, jak coś we mnie pęka. To nie był pierwszy raz, kiedy Paweł podnosił głos. Ale tym razem coś się zmieniło.
– Przepraszam – wyszeptałam, choć wiedziałam, że nie chodzi o naczynia. Paweł odwrócił się na pięcie i trzasnął drzwiami do sypialni. Zostałam sama z ciszą, która bolała bardziej niż jego słowa.
Mam na imię Marta. Mam trzydzieści dwa lata i jeszcze niedawno wierzyłam, że miłość wymaga poświęceń. Poznaliśmy się z Pawłem na studiach – on był duszą towarzystwa, ja raczej cichą obserwatorką. To on pierwszy mnie zauważył, zaprosił na kawę, rozśmieszał do łez. Wydawało mi się, że przy nim rozkwitam. Ale z czasem jego żarty stawały się coraz bardziej kąśliwe, a uwagi coraz częstsze.
– Po co ci ta praca? Przecież i tak zarabiasz grosze – mówił, kiedy wracałam zmęczona po ośmiu godzinach w biurze rachunkowym.
– Może byś się w końcu ogarnęła i zaczęła dbać o siebie? – rzucał, patrząc na mnie z góry.
Przez długi czas tłumaczyłam go przed sobą i przed innymi. „On po prostu jest szczery”, „Tak okazuje troskę” – powtarzałam mamie przez telefon. Mama milczała, ale babcia Zofia nie dawała za wygraną.
– Marto, pamiętaj: szacunek to podstawa. Bez niego nie ma miłości – mówiła, patrząc mi prosto w oczy podczas naszych niedzielnych obiadów.
Nie chciałam jej słuchać. Bałam się przyznać, że coraz częściej czuję się jak cień samej siebie. Zaczęłam unikać spotkań z przyjaciółmi. W pracy byłam coraz bardziej rozkojarzona. Czułam się winna za wszystko: za bałagan, za zmęczenie, za to, że nie jestem wystarczająco dobra.
Pewnego wieczoru wróciłam do domu później niż zwykle. Paweł siedział na kanapie z piwem w ręku.
– Gdzie byłaś? – zapytał chłodno.
– Miałam nadgodziny…
– Jasne. Pewnie znowu plotkowałaś z tą swoją Anką – przerwał mi i przewrócił oczami.
Nie odpowiedziałam. Wzięłam prysznic i położyłam się spać z bólem głowy. W nocy długo nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły się w mojej głowie: „Czy to naprawdę ja? Czy tak miało wyglądać moje życie?”.
Następnego dnia zadzwoniła babcia.
– Marto, przyjedź do mnie na herbatę. Muszę ci coś pokazać.
Pojechałam do niej bez przekonania. W jej małym mieszkaniu pachniało ciastem drożdżowym i lawendą. Babcia wyciągnęła stare zdjęcie: ona i dziadek na spacerze w Łazienkach.
– Twój dziadek nigdy nie podniósł na mnie głosu – powiedziała cicho. – Kiedy się kłóciliśmy, zawsze pamiętał, że jestem człowiekiem, a nie workiem treningowym.
Patrzyłam na nią i nagle poczułam łzy pod powiekami.
– Babciu… ja już nie wiem, kim jestem – wyszeptałam.
Przytuliła mnie mocno.
– Jesteś Martą. I zasługujesz na szacunek. Nawet jeśli musisz o niego zawalczyć sama.
Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Paweł czekał w kuchni.
– Gdzie byłaś? – zapytał bez emocji.
– U babci.
– Znowu? Może powinnaś tam zamieszkać?
Spojrzałam mu prosto w oczy pierwszy raz od dawna.
– Może powinnam – odpowiedziałam spokojnie.
Zaskoczyło go to. Przez chwilę milczał, potem wzruszył ramionami i wyszedł z domu. Tego wieczoru spakowałam kilka rzeczy i pojechałam do babci. Nie płakałam już. Czułam ulgę i strach jednocześnie.
Przez kolejne tygodnie uczyłam się żyć na nowo. Babcia codziennie powtarzała mi: „Nie bój się być sama. Samotność jest lepsza niż życie w cieniu”. Zaczęłam chodzić na terapię, spotykać się z przyjaciółmi, wróciłam do czytania książek i długich spacerów po mieście.
Paweł dzwonił kilka razy. Raz przyszedł pod drzwi babci:
– Marta, wróć do domu! Przecież cię kocham!
Spojrzałam na niego i zobaczyłam człowieka zagubionego, ale nie mojego wybawiciela.
– Kochasz tylko siebie – odpowiedziałam cicho i zamknęłam drzwi.
Dziś minął rok od tamtego dnia. Wynajęłam własne mieszkanie na Ochocie. Mam nową pracę i powoli uczę się ufać ludziom – i sobie. Czasem jeszcze budzę się w nocy z lękiem, że znów stracę siebie dla kogoś innego. Ale wtedy przypominam sobie słowa babci: „Szacunek zaczyna się od ciebie”.
Czy naprawdę trzeba przejść przez piekło, żeby nauczyć się kochać siebie? A może wystarczy jeden głos rozsądku – choćby ten najcichszy? Co wy o tym myślicie?