Mąż odszedł, bo mówił, że jestem „za spokojna”: A teraz pisze, że tęskni za tą ciszą

– Znowu siedzisz z tą swoją herbatą i patrzysz w okno? – głos Pawła odbił się echem w kuchni, choć nie podniósł głosu. W jego tonie była jednak nuta zniecierpliwienia, której nie potrafiłam już ignorować.

Nie odpowiedziałam od razu. Wzięłam łyk herbaty, czując jak ciepło rozlewa się po moim ciele. Za oknem padał deszcz, krople rytmicznie stukały o parapet. Lubiłam ten dźwięk. Lubiłam ciszę.

– Może byśmy gdzieś wyszli? – zaproponował Paweł, ale już wiedziałam, że to nie jest pytanie. To był zarzut.

Spojrzałam na niego. Stał oparty o framugę drzwi, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Jego oczy – kiedyś pełne czułości – teraz były zmęczone i rozdrażnione.

– Możemy – odpowiedziałam cicho. – Ale może później? Chciałam dokończyć rozdział.

Westchnął ciężko i wyszedł z kuchni. Usłyszałam trzask drzwi do łazienki. W tej ciszy poczułam ukłucie niepokoju. Czy naprawdę jestem taka nudna?

Kiedy się poznaliśmy, Paweł był zachwycony moją spokojną naturą. Mówił, że przy mnie odpoczywa, że wreszcie może być sobą. Wtedy jego życie było pełne chaosu – praca w agencji reklamowej, wieczne spotkania, imprezy do rana. Ja byłam dla niego przystanią.

Pamiętam naszą pierwszą wspólną Wigilię u moich rodziców w Łodzi. Mama piekła sernik, tata opowiadał stare dowcipy, a Paweł siedział obok mnie i ściskał moją dłoń pod stołem. – U was jest tak… spokojnie – szepnął wtedy z uśmiechem. – Jakby czas się zatrzymał.

Minęło dziesięć lat. Spokój zamienił się w rutynę, a rutyna w zarzut. Paweł coraz częściej wychodził sam – na piwo z kolegami, na rower, na koncerty. Ja zostawałam w domu z książką i herbatą. Nie dlatego, że nie chciałam z nim być. Po prostu… nie potrzebowałam tylu bodźców.

Zaczęły się kłótnie. Najpierw ciche pretensje:

– Może byś coś zmieniła? – rzucił pewnego wieczoru.

– Co mam zmienić?

– Nie wiem… siebie?

Potem już otwarte konflikty:

– Ty nigdy nie chcesz nigdzie wyjść! Z tobą wszystko jest takie przewidywalne!

– Przecież możesz wyjść sam…

– Ale ja chcę z tobą! Chcę poczuć, że żyję!

Nie rozumiałam tego. Czy naprawdę trzeba ciągle coś robić, żeby czuć się szczęśliwym? Czy nie można po prostu być?

Najgorsze były rozmowy z jego matką. Pani Halina zawsze patrzyła na mnie z lekkim politowaniem:

– Paulina, ty jesteś dobra dziewczyna, ale taka… cicha. Paweł potrzebuje kobiety z temperamentem.

Zaciskałam wtedy zęby i uśmiechałam się grzecznie. W środku jednak czułam się coraz mniejsza.

Pewnego dnia Paweł wrócił późno do domu. Pachniał perfumami, których nie znałam.

– Musimy porozmawiać – powiedział bez wstępu.

Wiedziałam już wtedy. Serce waliło mi jak oszalałe.

– Poznałem kogoś – powiedział cicho. – Jest… inna. Z nią czuję się żywy.

Nie płakałam wtedy. Nawet nie krzyczałam. Po prostu skinęłam głową i wyszłam do sypialni. Przez całą noc słuchałam deszczu za oknem i próbowałam zrozumieć, co zrobiłam źle.

Rozwód przebiegł szybko i bez większych emocji. Paweł zabrał swoje rzeczy i wyprowadził się do mieszkania na Retkinię. Ja zostałam sama w naszym mieszkaniu na Bałutach.

Pierwsze tygodnie były najgorsze. Każdy dźwięk wydawał się za głośny, każdy cień za ciemny. Mama dzwoniła codziennie:

– Paulinko, przyjedź do nas na obiad.

Ale ja nie chciałam wychodzić z domu. Bałam się ludzi, ich pytań i współczucia.

Praca w bibliotece była moim ratunkiem. Między regałami z książkami czułam się bezpieczna. Tam nikt nie oceniał mojego spokoju – wręcz przeciwnie, czytelnicy doceniali ciszę i uśmiech.

Minęły miesiące. Powoli zaczęłam układać sobie życie na nowo. Kupiłam nowy fotel do czytania, zaczęłam chodzić na spacery po parku Julianowskim. Czasem spotykałam Pawła – zawsze w pośpiechu, zawsze z telefonem przy uchu.

Aż pewnego dnia dostałam od niego wiadomość:

„Cześć Paulina. Przepraszam, że piszę tak nagle… Chciałem tylko powiedzieć, że czasem tęsknię za tą ciszą u Ciebie w domu. Tutaj jest ciągle głośno…”

Patrzyłam na ekran telefonu długo. Nie odpisałam od razu. Przez głowę przelatywały mi wspomnienia: nasze wspólne śniadania w milczeniu, wieczory przy świecach, spacery bez słów po Piotrkowskiej.

Czy naprawdę można być „za spokojnym”? Czy cisza to wada?

Kilka dni później spotkałam Pawła przypadkiem w sklepie spożywczym. Wyglądał na zmęczonego.

– Paulina… – zaczął niepewnie.

– Cześć, Paweł.

– Jak się masz?

– Dobrze – skłamałam odruchowo.

Patrzył na mnie długo, jakby chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu odwagi.

Wróciłam do domu i długo siedziałam przy oknie z herbatą w dłoni. Za oknem znów padał deszcz.

Cisza już mnie nie bolała. Stała się moją tarczą i schronieniem.

Czasem myślę o Pawle i o tym, co straciliśmy przez niezrozumienie siebie nawzajem. Może gdybyśmy więcej rozmawiali? Może gdybym była bardziej otwarta na jego potrzeby? A może on nigdy nie potrafił docenić tego, co miał?

Czy można być za spokojnym dla drugiego człowieka? Czy spokój to naprawdę wada w świecie pełnym hałasu?

Ciekawa jestem Waszych historii… Czy ktoś z Was też usłyszał kiedyś, że jest „za spokojny”? Jak sobie z tym poradziliście?