„Tak będzie lepiej dla wszystkich”: Historia mojego rozstania i tego, co było potem
– Tak będzie lepiej dla wszystkich – powiedział Piotr, patrząc na mnie tym swoim spokojnym, nieprzeniknionym wzrokiem. Siedział naprzeciwko mnie przy kuchennym stole, a ja czułam, jakby ktoś powoli wyciągał mi serce z piersi. W powietrzu unosił się zapach kawy, którą przed chwilą zaparzyłam, nieświadoma, że za chwilę moje życie rozpadnie się na kawałki.
Nie krzyczałam. Nie płakałam. Siedziałam tylko, próbując zrozumieć, co właśnie się stało. W głowie miałam pustkę. Przez chwilę miałam nadzieję, że to jakiś żart, że zaraz się uśmiechnie i powie: „No co ty, Anka, przecież wiesz, że cię kocham”. Ale on tylko patrzył na mnie tymi swoimi szarymi oczami.
– Dla wszystkich? – wyszeptałam. – Dla kogo? Dla ciebie? Dla dzieci? Dla mnie?
Piotr spuścił wzrok. – Wiesz dobrze, że od dawna nie jest między nami dobrze. Nie chcę się kłócić. Nie chcę udawać.
Wtedy poczułam pierwszą łzę spływającą po policzku. Próbowałam ją ukryć, ale nie miałam już siły. Przez głowę przelatywały mi obrazy: nasze pierwsze spotkanie na studiach w Krakowie, ślub w małym kościele pod Nowym Sączem, narodziny naszych dzieci – Zosi i Michała. Wszystko to nagle straciło sens.
– A dzieci? – zapytałam cicho.
– Poradzimy sobie – odpowiedział. – Będę je widywał. Będziemy się dogadywać.
Wstał od stołu i wyszedł do sypialni. Zostałam sama w kuchni. Słyszałam tylko tykanie zegara i własny przyspieszony oddech.
Nie spałam tej nocy. Leżałam w łóżku, wsłuchując się w ciszę przerywaną tylko szumem samochodów za oknem. Piotr spał na kanapie w salonie. Rano dzieci przyszły do mnie do łóżka, jakby wyczuwały, że coś jest nie tak.
– Mamo, czemu tata spał w salonie? – zapytała Zosia.
Przytuliłam ją mocno. – Tata jest zmęczony – skłamałam.
Przez kolejne dni żyłam jak automat. Chodziłam do pracy w urzędzie miasta, odbierałam dzieci ze szkoły i przedszkola, robiłam zakupy. Piotr był coraz bardziej nieobecny. Unikał rozmów, wychodził z domu wcześniej niż zwykle i wracał późno. Czułam się jak cień samej siebie.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie mama.
– Aniu, co się dzieje? Czuję, że coś jest nie tak.
Nie wytrzymałam. Rozpłakałam się do słuchawki.
– Piotr chce odejść – wyszeptałam.
Mama milczała przez chwilę, a potem zaczęła mówić o tym, że małżeństwo to praca, że trzeba walczyć, że może powinnam bardziej się postarać. Poczułam złość.
– Mamo! Ja się staram! Od lat! Ale on już nie chce!
– Może ma kogoś? – spytała cicho.
Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłam oddychać. Czy naprawdę mogło tak być? Przecież Piotr zawsze był taki uczciwy…
Zaczęłam go obserwować. Sprawdzałam jego telefon, szukałam śladów zdrady. Nic nie znalazłam. Ale jego obojętność bolała bardziej niż jakakolwiek zdrada.
Któregoś dnia wróciłam wcześniej z pracy i zobaczyłam go siedzącego przy stole z naszym synem Michałem.
– Tato, czemu jesteś smutny? – zapytał Michał.
Piotr spojrzał na mnie bezradnie.
– Czasem dorośli też są smutni – odpowiedział cicho.
Wtedy coś we mnie pękło. Usiadłam obok nich i zaczęłam płakać na głos. Michał przytulił mnie mocno.
– Mamo, nie płacz…
Po kilku tygodniach Piotr się wyprowadził. Zabrał tylko kilka rzeczy: ubrania, komputer, książki. Dzieci patrzyły na niego w milczeniu. Zosia zaczęła się jąkać ze stresu, Michał zamknął się w sobie i przestał rozmawiać z kolegami w szkole.
Moja teściowa zadzwoniła do mnie po kilku dniach.
– Aniu, co ty zrobiłaś mojemu synowi? – zapytała oskarżycielskim tonem.
– To nie ja… To on odszedł – próbowałam tłumaczyć.
– Gdybyś była lepszą żoną…
Rozłączyłam się bez słowa. Poczułam się jeszcze bardziej samotna niż wcześniej.
W pracy zaczęli plotkować. Koleżanka z biura szepnęła mi do ucha:
– Słyszałam, że Piotr cię zostawił…
Chciałam krzyczeć, ale tylko uśmiechnęłam się blado i wróciłam do papierów.
Wieczorami siadałam na balkonie z kubkiem herbaty i patrzyłam na światła miasta. Zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd. Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy byłam zbyt wymagająca? Zbyt nudna?
Dzieci pytały o tatę coraz częściej.
– Kiedy tata wróci?
Nie wiedziałam, co im odpowiedzieć. Kiedy Piotr przychodził po nich na weekendy, udawałam przed nim silną i obojętną. Ale kiedy drzwi zamykały się za nimi, siadałam na podłodze i płakałam do utraty tchu.
Pewnego dnia spotkałam na klatce sąsiadkę, panią Halinę.
– Aniu, głowa do góry! Życie toczy się dalej! – powiedziała z uśmiechem.
Chciałam jej uwierzyć. Ale jak żyć dalej, kiedy wszystko straciło sens?
Po kilku miesiącach zaczęły się problemy finansowe. Piotr płacił alimenty nieregularnie. Musiałam zacisnąć pasa: rezygnowałam z nowych ubrań dla siebie, oszczędzałam na jedzeniu. Dzieciom tłumaczyłam, że „teraz musimy być dzielni”.
W pracy dostałam propozycję awansu – więcej obowiązków za niewiele większą pensję. Zgodziłam się bez wahania; potrzebowałam pieniędzy i zajęcia dla głowy.
Mama przyjechała do mnie na kilka dni.
– Aniu, musisz zacząć żyć dla siebie – powiedziała pewnego wieczoru przy herbacie.
Popatrzyłam na nią ze łzami w oczach.
– Nie umiem już…
Ale zaczęłam próbować. Zapisałam się na jogę w pobliskim domu kultury. Poznałam tam Magdę – rozwódkę z dwójką dzieci. Zaczęłyśmy rozmawiać o wszystkim: o facetach, o dzieciach, o samotności.
– Wiesz co? – powiedziała Magda pewnego dnia – Najgorsze już za tobą. Teraz możesz zacząć od nowa.
Nie wierzyłam jej wtedy. Ale powoli zaczynało mi być lżej.
Zosia przestała się jąkać po kilku miesiącach terapii logopedycznej. Michał zaczął grać w piłkę nożną i znalazł nowych kolegów.
Piotr pojawiał się coraz rzadziej. W końcu dowiedziałam się od wspólnej znajomej, że zamieszkał z jakąś kobietą pod Wieliczką.
Poczułam ulgę i żal jednocześnie. Ulgę – bo już nie musiałam mieć nadziei; żal – bo to oznaczało definitywny koniec naszej rodziny takiej, jaką znałam.
Któregoś dnia usiadłam z dziećmi przy stole i powiedziałam:
– Kocham was najbardziej na świecie i zawsze będziemy rodziną – nawet jeśli tata mieszka gdzie indziej.
Zosia przytuliła mnie mocno.
Dziś mija rok od tamtego dnia przy kuchennym stole. Nadal czasem budzę się w nocy z uczuciem pustki i żalu. Ale coraz częściej czuję też spokój i dumę z tego, że przetrwałam najtrudniejszy czas w życiu.
Czasem pytam siebie: czy mogło być inaczej? Czy można było uratować nasze małżeństwo? A może po prostu czasem trzeba pozwolić odejść temu, co już dawno umarło?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?