Oddałam synowi wszystko, co miałam. Dziś patrzę, jak życie zatacza koło – czy naprawdę na to zasłużyłam?
– Mamo, nie rozumiesz, teraz nie mam czasu! – głos Pawła odbił się echem w mojej głowie, kiedy po raz kolejny próbowałam się z nim umówić na kawę. Stałam wtedy w kuchni, opierając się o zimny blat, z telefonem przy uchu i sercem ściśniętym jak nigdy dotąd.
Nie jestem wykształcona. Całe życie przepracowałam w magazynie – najpierw w tekstylnym, potem przy pakowaniu żywności. Plecy bolały, ręce miałam zawsze popękane od chemii, a paznokcie krótkie i nierówne, bo w mojej pracy i tak nikt na nie nie patrzył. Ale nigdy nie narzekałam. Wiedziałam, że robię to, żeby mój syn miał lepiej. Żeby nie musiał dźwigać ciężkich kartonów i wracać do domu tak zmęczony, że nawet nie ma siły zjeść kolacji.
Paweł był moim oczkiem w głowie. Wychowywałam go sama – ojciec odszedł, kiedy Paweł miał trzy lata. Zostałyśmy same z mamą, która pomagała mi jak mogła, ale sama była już wtedy schorowana. Wszystko, co miałam, inwestowałam w syna: korepetycje z matematyki, kursy językowe, nawet wyjazd na obóz informatyczny pod Warszawą, choć musiałam wtedy pożyczyć pieniądze od sąsiadki. Każda złotówka była dla niego.
Kiedy Paweł dostał się na Politechnikę Warszawską, płakałam ze szczęścia. Pamiętam ten dzień jak dziś – siedzieliśmy przy kuchennym stole, a on czytał list z uczelni. „Mamo, udało się!” – krzyczał, a ja ściskałam go tak mocno, jakby miał zaraz zniknąć.
Potem przyszedł czas na kolejne decyzje. Paweł chciał założyć własną firmę – aplikację mobilną do zarządzania czasem dla studentów. „Mamo, to jest przyszłość!” – przekonywał mnie z błyskiem w oku. „Tylko potrzebuję trochę pieniędzy na start…”.
Oddałam mu wszystko. Oszczędności życia – te skromne kilka tysięcy złotych, które zbierałam przez lata na czarną godzinę. Nawet sprzedałam złoty pierścionek po babci i stary telewizor. „To dla ciebie, synku” – powiedziałam wtedy i uśmiechnęłam się przez łzy.
Na początku dzwonił codziennie. Opowiadał o postępach, o nowych znajomościach, o pierwszych klientach. Byłam dumna jak paw! Sąsiadki mówiły: „Twój Paweł to chłopak z głową na karku!”. A ja puchłam z dumy i czekałam na każdy jego telefon.
Ale potem coś się zmieniło. Paweł coraz rzadziej odbierał telefon. Zaczęły się wymówki: „Mamo, mam spotkanie”, „Mamo, oddzwonię później”, „Mamo, teraz nie mogę”. W końcu przestał dzwonić w ogóle.
Próbowałam do niego jeździć do Warszawy. Stałam pod jego blokiem z domowym sernikiem i czekałam godzinami. Czasem nawet widziałam go przez szybę – śmiał się z jakąś dziewczyną albo rozmawiał przez telefon. Ale nigdy nie wyszedł do mnie.
W święta wysyłał SMS-y: „Wesołych Świąt, mamo!”. Bez żadnego zaproszenia czy pytania, czy czegoś mi nie potrzeba.
Sąsiadki zaczęły pytać: „A co u Pawła? Dawno go nie widzieliśmy”. Wtedy udawałam, że wszystko jest dobrze. „Pracuje dużo, taki już jest ten świat…” – mówiłam i uśmiechałam się sztucznie.
Czułam się coraz bardziej samotna. Mama zmarła dwa lata temu. W pracy coraz trudniej było mi dźwigać kartony – kręgosłup dawał o sobie znać. Lekarz powiedział: „Pani Zofio, powinna pani odpocząć”. Ale jak tu odpoczywać, kiedy trzeba płacić rachunki?
Pewnego dnia dostałam list polecony z banku – Paweł kupił mieszkanie na kredyt i podał mój adres jako korespondencyjny. Nawet nie zapytał o zgodę.
Zadzwoniłam do niego roztrzęsiona:
– Paweł! Dlaczego podałeś mój adres? Przecież nawet mnie nie odwiedzasz!
– Mamo, nie rób sceny! To tylko formalność.
– Ale ja się boję! Co jeśli coś pójdzie nie tak?
– Mamo… muszę kończyć.
Po tej rozmowie długo płakałam. Czułam się wykorzystana i opuszczona.
Minęły lata. Paweł odniósł sukces – jego firma została wykupiona przez dużego inwestora z Krakowa. Widziałam artykuły w internecie: „Młody przedsiębiorca z Warszawy podbija rynek!” Na zdjęciu był mój syn – elegancki garnitur, szeroki uśmiech.
A ja? Siedziałam w starej kuchni z cieknącym kranem i zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd.
Wszystko zmieniło się pewnej zimowej nocy. Zadzwonił telefon:
– Mamo… mogę przyjechać?
Jego głos był inny – cichy, załamany.
– Oczywiście, synku – odpowiedziałam bez wahania.
Przyjechał jeszcze tego samego dnia. Był blady i zmęczony.
– Mamo… wszystko straciłem. Inwestor mnie oszukał, wspólnik zabrał pieniądze… Zostałem sam.
Usiadł przy stole i rozpłakał się jak małe dziecko.
Nie powiedziałam ani słowa wyrzutu. Zaparzyłam herbatę i podałam mu kawałek ciasta.
– Jesteś moim synem – powiedziałam tylko cicho.
Przez kolejne tygodnie Paweł mieszkał ze mną. Pomagał mi w domu, chodził ze mną na zakupy, naprawił cieknący kran. Zaczął opowiadać o swoim życiu – o samotności wśród sukcesu, o ludziach, którzy byli przy nim tylko wtedy, gdy miał pieniądze.
Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole.
– Mamo… przepraszam cię za wszystko. Za to, że cię zostawiłem.
Patrzyłam na niego długo.
– Każdy musi przejść swoją drogę – odpowiedziałam tylko.
Dziś Paweł pracuje jako informatyk w lokalnej firmie transportowej. Nie zarabia już tyle co kiedyś, ale wraca do domu na obiad i pyta mnie o zdrowie. Czasem razem oglądamy stare zdjęcia i śmiejemy się z dawnych czasów.
Często myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy matczyna miłość naprawdę powinna być bezwarunkowa? Czy gdybyście byli na moim miejscu – też oddalibyście wszystko swojemu dziecku? Czy warto poświęcać całe życie dla kogoś innego?