Kiedy zabrakło miejsca na matkę: Historia o oddaniu i samotności

— Mamo, naprawdę nie mam teraz na to przestrzeni — usłyszałam w słuchawce głos Karoliny. Był zimny, obcy, jakby należał do kogoś innego. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć, że to mówi moja córka. Moja jedyna córka, dla której byłam gotowa zrobić wszystko.

Siedziałam wtedy na kanapie w swoim małym mieszkaniu na Pradze. Wokół mnie piętrzyły się sterty leków, a na stole leżała kartka z wynikami badań. Diagnoza była jasna: przewlekła niewydolność serca. Lekarz powiedział, że powinnam mieć kogoś przy sobie, przynajmniej przez pierwsze tygodnie. Kogoś, kto poda szklankę wody, pomoże wstać z łóżka, ugotuje rosół. Kogoś bliskiego.

Zawsze byłam dla niej. Odkąd pamiętam. Dla mojej Karoliny. Gdy była dzieckiem, nosiłam ją na rękach, kiedy miała gorączkę, szyłam kostiumy na przedszkolne występy, piekłam torty z kolorowymi posypkami. Gdy dorosła — wspierałam ją w wyborach, nie wtrącałam się, nawet kiedy bolało. Pomagałam, jak tylko mogłam. Kiedy urodziła pierwszego syna, byłam codziennie. Gotowałam, sprzątałam, przewijałam małego Jasia, żeby Karolina mogła się przespać choć godzinę. Potem pojawiła się Zosia — jeszcze więcej obowiązków, jeszcze mniej snu. Ale nigdy nie narzekałam. Przecież to moja córka.

Pamiętam pewien zimowy wieczór sprzed lat. Karolina wróciła do domu zapłakana po kłótni z mężem. Bez słowa podałam jej kubek gorącej herbaty i po prostu przytuliłam. Siedziałyśmy tak długo w ciszy. Wiedziałam, że nie muszę nic mówić — wystarczy być.

A teraz? Teraz ja potrzebowałam jej obecności. Zadzwoniłam do niej z drżącym głosem:
— Karolinko… Lekarz mówił, że powinnam mieć kogoś przy sobie przez kilka dni…
— Mamo… — westchnęła ciężko — Ja naprawdę nie mam teraz na to przestrzeni. Dzieci mają zajęcia, Michał pracuje po godzinach, a ja ledwo ogarniam dom…

Zamilkłam. Przez chwilę miałam nadzieję, że doda: „Ale przyjadę wieczorem”, „Może zabiorę cię do nas”, „Nie martw się, coś wymyślimy”. Nic takiego nie padło.

— Rozumiem — wyszeptałam tylko i odłożyłam słuchawkę.

Przez kolejne dni próbowałam sobie radzić sama. Sąsiadka Basia przyniosła mi zupę i kilka bułek. Syn sąsiadów z góry pomógł mi z zakupami. Ale to nie było to samo. Każdego dnia patrzyłam na telefon z nadzieją, że zadzwoni Karolina. Że zapyta: „Mamo, jak się czujesz?”. Czasem dzwoniła, ale rozmowy były krótkie i rzeczowe.

Pewnego popołudnia usłyszałam pukanie do drzwi. Serce mi zabiło mocniej — może to ona? Ale to była tylko listonoszka z rachunkiem za prąd.

Wieczorami wracały do mnie wspomnienia. Jak Karolina miała ospę i przez tydzień spała ze mną w łóżku, bo bała się być sama. Jak płakała po pierwszej niezdanej maturze i powtarzała: „Mamo, zawiodłam cię”. Nigdy jej nie oceniłam. Zawsze byłam obok.

Zaczęłam zastanawiać się: gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo ją rozpieszczałam? Czy nauczyłam ją tylko brać, a nie dawać? Może powinnam była czasem powiedzieć „nie”, postawić granicę? Ale przecież matka kocha bezwarunkowo…

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka:
— Pani Haniu, widziałam pani córkę na placu zabaw z dziećmi. Tak się cieszyli…
Poczułam ukłucie zazdrości i żalu. Dla nich miała czas i przestrzeń.

W końcu zebrałam się na odwagę i napisałam do Karoliny wiadomość:
„Kochana, wiem, że masz dużo obowiązków. Ale bardzo cię potrzebuję. Czy mogłabyś przyjechać choć na chwilę?”
Odpisała po kilku godzinach:
„Mamo, naprawdę nie dam rady w tym tygodniu. Może w przyszłym?”

Łzy napłynęły mi do oczu. Poczułam się jak ciężar — ktoś zbędny, przeszkadzający w codziennym życiu.

Minął tydzień. Potem drugi. W końcu Karolina przyjechała — na dwadzieścia minut między zajęciami dzieci a zakupami w Lidlu.
— Mamo, wszystko w porządku? — zapytała szybko rozglądając się po mieszkaniu.
— Tak… — odpowiedziałam cicho.
— Muszę lecieć! Zadzwonię później!
Przytuliła mnie pobieżnie i już jej nie było.

Zostałam sama z myślami i pytaniami bez odpowiedzi. Czy naprawdę tak trudno znaleźć miejsce dla matki? Czy po latach oddania i miłości zostaje tylko pustka?

Czasem patrzę przez okno na bawiące się dzieci i młode mamy na podwórku i zastanawiam się: czy one też kiedyś poczują się tak jak ja? Czy ich dzieci będą miały dla nich miejsce w swoim dorosłym życiu?

Może miłość matki powinna mieć granice? Może czasem trzeba nauczyć dziecko odpowiedzialności za drugiego człowieka?

A może po prostu taki jest los matek — dawać wszystko i czekać na okruchy uwagi?

Czy naprawdę zasłużyłam na to, by być tylko wspomnieniem w życiu własnej córki?