Za cicha na miłość? Historia o tym, jak spokój stał się powodem rozstania

— Naprawdę nie rozumiesz? — głos Pawła drżał, a jego oczy biegały po kuchni, jakby szukały ratunku wśród zwykłych przedmiotów. — Ja… ja nie mogę już tak żyć. Tu jest za cicho. Ty jesteś za cicha. Ja się duszę!

Patrzyłam na niego, jakby mówił w obcym języku. Przecież to właśnie ta cisza była naszym domem. To ona była moją ostoją, moim sposobem na świat, który zawsze wydawał mi się zbyt głośny, zbyt szybki, zbyt wymagający. Kiedy Paweł pojawił się w moim życiu, wydawało mi się, że znalazłam kogoś, kto rozumie ten mój świat — świat cichych poranków z kawą i gazetą, spokojnych wieczorów z książką pachnącą świeżym papierem i delikatnym światłem lampki.

— Może powinniśmy gdzieś wyjechać? — zaproponowałam wtedy cicho, próbując uratować to, co jeszcze zostało. — Zmienić otoczenie? Może… może to coś zmieni?

Paweł tylko pokręcił głową i wyszedł. Zostawił mnie z kubkiem zimnej już kawy i pustką, która nagle stała się ogłuszająca.

Nie odszedł od razu. Przez kilka tygodni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. On wracał coraz później, coraz częściej wychodził z kolegami, a ja coraz bardziej zamykałam się w sobie. W końcu pewnego wieczoru spakował walizkę i powiedział:

— Muszę spróbować inaczej żyć. Przepraszam.

Zostałam sama w naszym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Nagle ta cisza, którą tak kochałam, zaczęła mnie przytłaczać. Każdy dźwięk — kapanie kranu, szum ulicy za oknem — był jak wyrzut sumienia. Czy naprawdę można być „za spokojnym” dla kogoś?

Moja mama przyjechała po kilku dniach. Zawsze była kobietą czynu — energiczną, głośną, z tysiącem pomysłów na minutę. Nigdy nie rozumiała mojego zamiłowania do spokoju.

— Wiesz, Aniu — zaczęła ostrożnie, siadając naprzeciwko mnie przy kuchennym stole — może faktycznie powinnaś trochę… otworzyć się na świat? Ludzie potrzebują emocji.

— Mamo, ja mam emocje — odpowiedziałam cicho. — Po prostu nie muszę ich wykrzykiwać.

Westchnęła ciężko i przez chwilę patrzyła przez okno.

— Może Paweł wróci? — rzuciła nagle.

Nie odpowiedziałam. W głębi duszy wiedziałam, że nawet jeśli wróci, coś już pękło.

Przez kolejne tygodnie próbowałam odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Praca w bibliotece dawała mi ukojenie — tam cisza była czymś naturalnym, wręcz pożądanym. Ale wieczory były najgorsze. Zaczęłam pisać pamiętnik, żeby nie zwariować od własnych myśli.

Pewnego dnia dostałam od Pawła wiadomość:

„Tęsknię za tą ciszą. Za tym spokojem. W nowym mieszkaniu jest ciągle głośno. Ludzie, imprezy… Myślałem, że tego chcę, ale chyba się pomyliłem.”

Czytałam te słowa kilka razy. Serce ścisnęło mi się z żalu i złości jednocześnie. Jak to możliwe? Odszedł ode mnie właśnie przez tę ciszę! A teraz za nią tęskni?

Spotkaliśmy się kilka dni później w małej kawiarni na Powiślu. Paweł wyglądał na zmęczonego i starszego o kilka lat.

— Przepraszam — powiedział od razu. — Myślałem, że potrzebuję czegoś innego. Ale tamten świat… on mnie męczy jeszcze bardziej niż cisza tutaj.

Patrzyłam na niego długo. Chciałam go przytulić i jednocześnie uciec jak najdalej.

— Paweł… Ja nie umiem być inna niż jestem — powiedziałam w końcu. — Nie chcę udawać kogoś głośniejszego tylko po to, żeby cię zatrzymać.

Milczał przez chwilę.

— Wiem. I chyba właśnie za to cię pokochałem… tylko zapomniałem o tym po drodze.

Wróciłam do domu z jeszcze większym ciężarem na sercu niż wcześniej. Czy naprawdę można być „za spokojnym” dla kogoś? Czy to ja powinnam się zmienić? Czy on powinien nauczyć się doceniać to, co miał?

Moja siostra Marta zadzwoniła wieczorem.

— Anka, nie daj sobie wmówić, że jesteś jakaś „nie taka”. Każdy ma prawo do swojego tempa życia.

— Ale co jeśli moje tempo nikomu nie pasuje? — zapytałam przez łzy.

— To znajdziesz kogoś, kto będzie chciał iść obok ciebie, a nie ciągnąć cię za rękę albo popychać do przodu.

Te słowa długo we mnie rezonowały. Zaczęłam powoli odbudowywać siebie — kawałek po kawałku. Zapisałam się na zajęcia jogi, zaczęłam spotykać się z koleżankami z pracy na herbatę po godzinach. Nie zmieniłam się diametralnie — nadal kocham ciszę i spokój — ale nauczyłam się doceniać własną wartość.

Paweł czasem jeszcze pisze. Czasem dzwoni. Ale już nie czekam na jego powrót. Zrozumiałam, że nie mogę być „bardziej” tylko po to, żeby ktoś mnie pokochał.

Cisza znów stała się moją przyjaciółką. Już nie boję się jej tak bardzo jak wtedy, gdy zostałam sama. Może czasem jest trudniej — zwłaszcza gdy widzę pary spacerujące razem po parku albo słyszę śmiech dzieci sąsiadów zza ściany — ale wiem już jedno: mój spokój nie jest wadą.

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę można być „za spokojnym” dla miłości? A może to świat jest po prostu za głośny dla takich jak ja?