Drzwi, które się nie otworzyły: Opowieść matki o miłości, rozczarowaniu i nadziei

– Michał! To ja, mama! – wołałam, naciskając dzwonek raz za razem. W klatce schodowej pachniało świeżym chlebem i rosołem, który parował jeszcze przez szczeliny w pokrywce. Stałam pod jego drzwiami, z siatkami w rękach, a serce waliło mi jak oszalałe. Słyszałam szuranie za drzwiami, cichy głosik telewizora. Wiedziałam, że jest w domu.

– Michał, otwórz, proszę cię… – szepnęłam już ciszej, czując jak łzy napływają mi do oczu.

Nie otworzył. Nawet nie odpowiedział. Stałam tam jeszcze chwilę, próbując zrozumieć, co się stało. Przecież zawsze cieszył się na moje wizyty. Zawsze mówił: „Mamo, twój rosół to najlepszy lek na wszystko”. A dziś? Dziś nawet nie chciał mnie zobaczyć.

Zeszłam na dół powoli, z siatkami coraz cięższymi w rękach. Na ławce przed blokiem siedziała pani Zosia z trzeciego piętra.

– I co, synuś nie wpuścił? – zapytała z nutą współczucia.

Pokręciłam głową i usiadłam obok niej. Przez chwilę milczałyśmy.

– Mówiłam ci, Halinko, dzieci teraz inne są. Mają swoje życie – westchnęła Zosia. – Ale żeby matki nie wpuścić…

Zacisnęłam usta. Nie chciałam płakać przy niej. Przecież to nie jej wina. Ale czułam się jak ktoś zbędny, niepotrzebny.

Wróciłam do domu i postawiłam siatki na stole. Rosół już wystygł, chleb stracił chrupkość. Sernik patrzył na mnie smutno spod warstwy cukru pudru. Usiadłam przy stole i zaczęłam rozmyślać.

Michał był moim jedynym dzieckiem. Urodziłam go późno, po latach starań i modlitw. Jego ojciec odszedł, gdy Michał miał pięć lat. Zostałam sama z dzieckiem i kredytem na mieszkanie w bloku na Pradze. Pracowałam po godzinach w szkole jako woźna, żeby tylko niczego mu nie brakowało.

Pamiętam, jak pierwszy raz przyniósł pałę z matematyki. Siedziałam z nim do nocy nad zadaniami, choć sama byłam zmęczona po całym dniu pracy. Kiedy miał osiemnaście lat i powiedział mi, że chce studiować informatykę w Warszawie, byłam dumna jak paw. Pomogłam mu znaleźć stancję, kupiłam komputer na raty.

A potem poznał Magdę.

Magda była inna niż wszystkie dziewczyny, które znałam. Miała kolorowe włosy i mówiła do mnie „pani Halinko”, choć prosiłam, żeby mówiła „mamo”. Michał coraz rzadziej dzwonił, coraz rzadziej wpadał na obiadki. W końcu zamieszkali razem.

Pewnego dnia zadzwonił:

– Mamo, nie przyjeżdżaj dziś, Magda źle się czuje.

Zrozumiałam wtedy, że już nie jestem najważniejsza w jego życiu. Ale przecież to normalne – powtarzałam sobie – dzieci dorastają.

Tylko dlaczego tak boli?

Przez lata próbowałam być dla niego wsparciem. Dzwoniłam co niedzielę, pytałam czy czegoś nie potrzebuje. Czasem przywoziłam mu zakupy albo gotowałam jego ulubione dania. Zawsze mówił: „Mamo, nie trzeba było”. Ale widziałam błysk radości w jego oczach.

Aż do dziś.

Wieczorem zadzwonił telefon. To była Magda.

– Pani Halinko… Michał jest bardzo zajęty ostatnio. Dużo pracuje zdalnie i… no wie pani… potrzebuje trochę spokoju.

– Ale ja tylko chciałam mu zostawić jedzenie…

– Rozumiemy to, ale proszę dać mu trochę przestrzeni.

Rozłączyła się szybko. Siedziałam w ciszy jeszcze długo po tej rozmowie.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra Basia z Gdańska.

– Halina, musisz przestać się tak poświęcać! On już jest dorosły! – krzyczała przez telefon.

– Ale ja tylko chciałam dobrze…

– Wiem! Ale czasem trzeba odpuścić!

Nie potrafiłam odpuścić. Całe życie byłam dla kogoś – dla syna, dla męża (dopóki był), dla szkoły. A teraz? Kim jestem?

Przez kolejne dni chodziłam jak cień po mieszkaniu. Otwierałam lodówkę i patrzyłam na rosół w słoiku. Chleb sczerstwiał zupełnie. Sernik zjedli sąsiedzi – przyniosłam im kawałek na pocieszenie.

Któregoś wieczoru zadzwonił Michał.

– Mamo… przepraszam – powiedział cicho.

– Za co?

– Za to wszystko… Po prostu… mam dużo pracy i Magda… ona nie lubi niespodziewanych wizyt.

– Rozumiem – odpowiedziałam chłodno.

Chciałam powiedzieć mu więcej – że tęsknię, że czuję się niepotrzebna, że boli mnie jego obojętność. Ale nie umiałam znaleźć słów.

Po tej rozmowie długo płakałam. Przypomniały mi się wszystkie chwile z jego dzieciństwa: jak uczył się jeździć na rowerze pod blokiem; jak pierwszy raz złamał rękę; jak płakał po śmierci naszego kota; jak tulił się do mnie wieczorami i mówił: „Mamo, kocham cię najbardziej na świecie”.

Gdzie się podziały te słowa?

Minęły tygodnie. Michał dzwonił coraz rzadziej. Magda czasem przesyłała mi zdjęcia ich kota albo nowego mieszkania. Ale to nie było to samo.

Któregoś dnia spotkałam na bazarze panią Krysię – jej córka wyjechała do Anglii i od lat nie wróciła do Polski.

– Halinko, dzieci teraz mają swoje życie – powiedziała mi wtedy cicho. – Trzeba nauczyć się żyć dla siebie.

Ale jak?

Zaczęłam chodzić na spacery po parku Skaryszewskim. Zapisałam się na zajęcia dla seniorów w domu kultury. Poznałam tam pana Stefana – wdowca po sąsiadce z mojego bloku. Zaczęliśmy rozmawiać o książkach i o dawnych czasach.

Pewnego dnia zaprosił mnie na kawę do siebie.

– Halinko, życie jest krótkie – powiedział wtedy poważnie. – Nie warto tracić go na żal i smutek.

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Czasem jeszcze gotuję rosół w niedzielę – dla siebie albo dla Stefana. Czasem piekę sernik i dzielę się nim z sąsiadami. Michał dzwoni raz na miesiąc – krótko, rzeczowo: „Mamo, wszystko dobrze”.

Czy jestem szczęśliwa? Nie wiem. Tęsknię za dawnymi czasami, za bliskością z synem. Ale uczę się żyć inaczej – dla siebie.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy można kochać za bardzo? Czy matczyna miłość może być ciężarem?

A wy? Czy też czuliście kiedyś, że wasza miłość była niewidzialna?