Boli tak bardzo: Moje życie jako narzędzie w rękach rodziców

— Znowu nie kupiłeś tego, o co cię prosiłam? — głos mamy przeszył ciszę sklepu jak nóż. Stałem przy półce z makaronami w Biedronce, ściskając w dłoni listę zakupów, którą dostałem rano. — Przecież mówiłam: tylko świderki! — dodała, rzucając mi spojrzenie pełne rozczarowania. Tata stał obok, przewracając oczami i wzdychając ciężko, jakby cała ta sytuacja była moją winą.

Miałem wtedy siedemnaście lat i od dawna czułem się jak trybik w maszynie, którą sterowali moi rodzice. Nazywam się Michał Nowak i mieszkam w małym miasteczku pod Radomiem. Moja rodzina nigdy nie była bogata, ale to nie bieda bolała najbardziej. Najbardziej bolało poczucie, że jestem dla nich tylko narzędziem — kimś, kto ma spełniać ich oczekiwania i łatać dziury w ich życiu.

Od najmłodszych lat słyszałem: „Michał, musisz być grzeczny, bo mama jest zmęczona”, „Pomóż tacie, bo on tyle pracuje”, „Nie sprawiaj nam kłopotów”. Z czasem te prośby zamieniły się w żądania. Kiedy miałem dwanaście lat, mama zachorowała na depresję. Tata zaczął pić coraz więcej. Wtedy to ja stałem się dorosły — gotowałem obiady, sprzątałem mieszkanie, pomagałem młodszej siostrze w lekcjach. Każdego dnia czułem na sobie ciężar odpowiedzialności za całą rodzinę.

— Michał, nie możesz iść na trening — powiedziała mama pewnego popołudnia, kiedy wróciłem ze szkoły z piłką pod pachą. — Musisz zostać z Zosią, bo ja nie mam siły się nią zająć.

Patrzyłem na nią bez słowa. Widziałem jej zmęczone oczy i wiedziałem, że nie mam wyboru. Odkładałem więc swoje marzenia na później, tłumacząc sobie, że kiedyś przyjdzie mój czas.

Ale ten czas nigdy nie nadszedł. Z każdym rokiem coraz bardziej zanurzałem się w roli opiekuna i mediatora. Rodzice kłócili się coraz częściej — o pieniądze, o mnie, o wszystko. Byłem ich powiernikiem i pocieszycielem. Słuchałem ich żalów i pretensji, próbując łagodzić konflikty.

— Michał, twój ojciec znowu wydał wszystkie pieniądze na głupoty! — krzyczała mama.
— Michał, powiedz matce, żeby dała mi spokój! — odpowiadał tata.

Czułem się jak piłka odbijana między nimi. Nie miałem własnego zdania ani przestrzeni do życia. Każda próba postawienia granic kończyła się szantażem emocjonalnym.

— Jak możesz być taki samolubny? Przecież jesteśmy twoją rodziną! — słyszałem za każdym razem, gdy próbowałem zrobić coś dla siebie.

Kiedy skończyłem liceum, chciałem wyjechać na studia do Warszawy. Marzyłem o tym od lat — uciec z tego dusznego domu, zacząć nowe życie. Ale rodzice mieli inne plany.

— Nie zostawisz nas teraz! — powiedziała mama ze łzami w oczach. — Kto nam pomoże? Kto zajmie się Zosią?

Tata tylko milczał, patrząc na mnie z wyrzutem. Czułem się jak zdrajca. Zrezygnowałem ze studiów i poszedłem do pracy w lokalnym sklepie spożywczym. Każdego dnia wracałem do domu zmęczony i coraz bardziej pusty w środku.

Zosia dorastała i zaczynała powtarzać te same schematy. Widziałem w jej oczach strach i poczucie winy. Próbowałem ją chronić przed tym wszystkim, ale sam byłem już wrakiem człowieka.

Pewnego wieczoru usiadłem przy kuchennym stole i spojrzałem na rodziców.
— Czy wy mnie w ogóle kochacie? Czy tylko mnie potrzebujecie? — zapytałem cicho.

Mama spojrzała na mnie zaskoczona.
— O czym ty mówisz? Przecież wszystko robimy dla ciebie!

Tata wzruszył ramionami.
— Każdy ma swoje obowiązki. Jesteś częścią rodziny, więc musisz pomagać.

Wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że dla nich nigdy nie będę kimś więcej niż wygodnym rozwiązaniem problemów. Moje potrzeby nie miały znaczenia.

Przez kolejne miesiące żyłem jak automat. Praca-dom-praca-dom. Czasem spotykałem się z kolegami z liceum, którzy studiowali w dużych miastach i opowiadali o swoim życiu pełnym przygód i wyzwań. Słuchałem ich z zazdrością i żalem.

Pewnej nocy nie mogłem zasnąć. Leżałem w ciemności i myślałem o swoim życiu. Czy naprawdę jestem skazany na wieczne poświęcenie? Czy kiedykolwiek będę miał odwagę postawić siebie na pierwszym miejscu?

Rano podjąłem decyzję. Spakowałem kilka rzeczy do plecaka i napisałem rodzicom list:
„Muszę spróbować żyć po swojemu. Wybaczcie mi, jeśli was zawiodę. Ale nie mogę już dłużej być tylko waszym narzędziem.”

Wyszedłem z domu bez pożegnania. Szedłem przez puste ulice mojego miasteczka z bijącym sercem i łzami w oczach. Bałem się przyszłości, ale jeszcze bardziej bałem się zostać tam, gdzie byłem nikim.

Teraz mieszkam w Warszawie u znajomego ze szkoły. Pracuję dorywczo i powoli układam sobie życie od nowa. Rodzice dzwonią rzadko — najczęściej wtedy, gdy czegoś potrzebują. Zosia pisze mi wiadomości pełne tęsknoty i żalu za tym, że ją zostawiłem.

Czasem budzę się w nocy z poczuciem winy i pytaniem: czy miałem prawo odejść? Czy egoizm jest zawsze czymś złym? A może czasem trzeba być egoistą, żeby w ogóle móc żyć?

Nie wiem jeszcze, czy uda mi się wyrwać z tego błędnego koła na zawsze. Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę nikomu traktować mnie jak narzędzie do spełniania cudzych oczekiwań.

Czy naprawdę jesteśmy winni naszym rodzinom wszystko? Czy mamy prawo walczyć o własne szczęście? Może ktoś z was zna odpowiedź.