Mieszkanie wolne od krewnych – historia, która rozdarła moją rodzinę

Drzwi trzasnęły z hukiem, a ja zamarłam z kubkiem kawy w dłoni. – Znowu ona – pomyślałam, słysząc znajomy stukot obcasów na klatce schodowej. Moja teściowa, Elżbieta Nowak, potrafiła pojawić się w najmniej odpowiednim momencie. Otworzyłam drzwi i już wiedziałam, że ten dzień nie będzie należał do spokojnych.

– Witaj, Marto – powiedziała z wymuszoną czułością, rozglądając się po przedpokoju jakby szukała dowodów na moje nieudolności. – Przyniosłam ci trochę domowych pierogów. Wiesz, żebyś nie musiała się przemęczać.

– Dziękuję, ale naprawdę mam wszystko pod kontrolą – odpowiedziałam, starając się nie okazać irytacji.

Za jej plecami pojawił się mój mąż, Paweł. – Mamo, może chociaż zapytaj, czy możesz wejść? – rzucił półgłosem, ale Elżbieta już była w środku.

Usiedliśmy w kuchni. Elżbieta zaczęła od razu: – A tak w ogóle to rozmawiałam z twoją mamą, Marto. Mówiła, że mieszkanie dostałaś po babci. To bardzo uczciwie byłoby przepisać połowę na Pawła. W końcu jesteście małżeństwem.

Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. – Mamo, to nie jest temat na dziś – przerwał jej Paweł, ale ona tylko machnęła ręką.

– Ja tylko mówię, co wszyscy myślą. Rodzina powinna być razem i dzielić się wszystkim. A nie tak, że jedno ma wszystko, a drugie nic.

Zacisnęłam dłonie na filiżance. To nie był pierwszy raz, gdy słyszałam tę śpiewkę. Od ślubu minęły dwa lata, a temat mieszkania wracał jak bumerang. Paweł coraz częściej powtarzał słowa matki: – Wiesz, koledzy się śmieją, że mieszkam u żony. Jakby to było coś złego.

– Paweł, przecież to nasze życie. Nie musisz nikomu nic udowadniać – próbowałam tłumaczyć.

– Łatwo ci mówić – burknął i wyszedł do salonu.

Wieczorem zadzwoniła moja mama. – Marta, pamiętaj: mieszkanie jest twoje. Babcia chciała, żebyś miała coś swojego. Nie daj się zmanipulować.

– Ale mamo… Paweł czuje się gorszy. Może powinnam…

– Nie! – przerwała stanowczo. – Jeśli mu naprawdę zależy na tobie, a nie na mieszkaniu, to nie będzie robił z tego problemu.

Następnego dnia Paweł wrócił z pracy w złym humorze. – Znowu rozmawiałaś z mamą? Ona tylko chce dla mnie dobrze.

– A dla mnie? – zapytałam cicho.

– Ty masz wszystko! Ja nawet nie mogę zaprosić kolegów bez twojej zgody!

Zaczęły się awantury o drobiazgi: o to, kto kupił nową kanapę (ja), kto płaci za czynsz (oboje), kto sprząta (ja). Paweł coraz częściej wychodził z domu wieczorami. Zaczęłam czuć się jak intruz we własnych czterech ścianach.

Pewnego dnia przyszła do nas siostra Pawła, Agata. – Słyszałam, że planujecie remont kuchni. Może ja bym się tym zajęła? Mam znajomego stolarza…

– Dziękuję, ale już mam wszystko zaplanowane – odpowiedziałam grzecznie.

Agata spojrzała na mnie z wyższością: – Wiesz, Marta… Rodzina powinna sobie pomagać. A ty zawsze wszystko sama.

Po jej wyjściu Paweł wybuchł: – Dlaczego jesteś taka zamknięta? Moja rodzina chce ci pomóc!

– Pomóc czy przejąć kontrolę? – zapytałam gorzko.

Coraz częściej łapałam się na tym, że marzę o tym, by zostać sama. Bez Pawła, bez jego matki i siostry. Bez wiecznych pretensji i insynuacji.

Kulminacja nastąpiła w święta Bożego Narodzenia. Elżbieta przyjechała z walizką i oznajmiła: – Zostanę u was na kilka dni. U mnie remontują łazienkę.

Nie pytała o zgodę. Po prostu rozpakowała rzeczy w mojej sypialni i zaczęła rządzić domem: przestawiała meble, wyrzucała moje kosmetyki do kosza („bo przeterminowane”), gotowała obiady według własnych przepisów („bo twoje są za tłuste”).

W Wigilię Paweł stanął po stronie matki: – Przesadzasz! Mama chce dobrze!

– A ja? Czy ktoś pyta mnie o zdanie? To moje mieszkanie! – krzyknęłam pierwszy raz od lat.

Elżbieta spojrzała na mnie z pogardą: – Gdybyś była prawdziwą żoną i synową, nie robiłabyś takich scen.

Wybiegłam z domu i pojechałam do mamy. Siedziałyśmy przy herbacie do późna w nocy.

– Mamo… Ja już nie mogę tak żyć. Czuję się jak najemca we własnym domu.

– Musisz postawić granice. Albo oni się dostosują, albo ty odejdziesz – powiedziała spokojnie.

Wróciłam po dwóch dniach. Elżbieta już wyjechała obrażona („Nie spodziewałam się takiego traktowania!”). Paweł milczał przez tydzień.

W końcu usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole.

– Albo twoja rodzina przestaje wtrącać się w nasze życie i mieszkanie zostaje moją sprawą… albo musimy się rozstać – powiedziałam drżącym głosem.

Paweł patrzył na mnie długo. W końcu wyszedł bez słowa i wrócił dopiero nad ranem.

Kilka dni później znalazłam na stole list rozwodowy. Nie płakałam. Poczułam ulgę i strach jednocześnie.

Dziś mieszkam sama. Czasem czuję pustkę i żal po straconych latach i złudzeniach. Ale wiem jedno: wolność jest cenniejsza niż święty spokój okupiony uległością.

Czy naprawdę rodzina musi być polem bitwy o majątek? Czy można kochać i ufać bez walki o każdy metr kwadratowy? Czekam na wasze historie i opinie.