Cztery ściany i utracone marzenia: Moja walka o prawdziwy dom

— Tamara, znowu zostawiłaś światło w łazience! — głos Lecha odbija się echem od zimnych ścian naszego dwupokojowego mieszkania. Nikodem właśnie rozlał kakao na dywan, a ja stoję w kuchni, patrząc przez okno na szare bloki naprzeciwko. W tej chwili czuję się jak więzień własnego życia.

— Przepraszam, zapomniałam — odpowiadam cicho, choć w środku aż się gotuję. To nie światło jest problemem. To nieporozumienia, które narastają od miesięcy. To zmęczenie, które ściska mnie za gardło każdego ranka, kiedy budzę się w tym samym miejscu, z tym samym poczuciem pustki.

Lech trzaska drzwiami łazienki. Nikodem zaczyna płakać. Podchodzę do niego i przytulam go mocno, czując, jak jego małe rączki oplatają moją szyję. — Wszystko dobrze, kochanie — szepczę, choć sama nie wierzę w te słowa.

Wieczorem, kiedy Nikodem już śpi, a Lech siedzi przy komputerze z słuchawkami na uszach, siadam na parapecie i patrzę na rozświetlone okna sąsiadów. Zastanawiam się, czy tam też ktoś czuje się tak samotny jak ja. Czy ktoś jeszcze marzy o domu, który nie jest tylko miejscem do spania i jedzenia?

Pamiętam swoje dzieciństwo w małym miasteczku pod Lublinem. Nasz dom był stary, ale pełen śmiechu i zapachu świeżo upieczonego chleba. Mama zawsze mówiła: „Dom to nie ściany, Tamarko. To ludzie.” Ale co jeśli ludzie przestają się rozumieć?

Ostatnio coraz częściej kłócimy się z Lechem o drobiazgi: o rachunki, o to, kto wyniesie śmieci, kto odbierze Nikodema z przedszkola. Każda rozmowa kończy się milczeniem lub trzaskiem drzwi. Czasem mam wrażenie, że jesteśmy tylko współlokatorami.

— Może powinniśmy pojechać na weekend do moich rodziców? — rzucam pewnego wieczoru.

Lech wzdycha ciężko. — Nie mam siły na twoją matkę. Zresztą muszę pracować.

Czuję ukłucie żalu. Praca zawsze jest wymówką. A ja? Ja też pracuję — opiekuję się domem, Nikodemem, próbuję utrzymać wszystko w ryzach. Ale nikt tego nie widzi.

Pewnego dnia dostaję telefon od mojej siostry, Magdy.

— Tamara, co u ciebie? Dawno się nie odzywałaś.

Chcę powiedzieć „wszystko dobrze”, ale głos mi drży.

— Nie wiem… Czasem mam wrażenie, że już nie potrafię być szczęśliwa.

Magda milknie na chwilę.

— Przyjedź do nas na weekend. Odpoczniesz trochę od wszystkiego.

Zgadzam się bez przekonania. W piątek pakuję Nikodema i jedziemy pociągiem do Puław. W drodze syn zasypia mi na kolanach. Głaszczę go po włosach i myślę: „Dla niego muszę być silna.”

W domu Magdy czuję się dziwnie lekko. Jej mąż pomaga przy dzieciach, rozmawiają ze sobą spokojnie. Wieczorem siedzimy przy herbacie.

— Tamara… — zaczyna Magda ostrożnie — …czy ty jesteś szczęśliwa z Lechem?

Patrzę na nią długo. — Nie wiem już nawet, co to znaczy być szczęśliwą.

— Może powinniście porozmawiać? Albo pójść do terapeuty?

Kręcę głową. — On nie chce słyszeć o żadnej terapii. Uważa, że przesadzam.

Magda ściska moją dłoń.

— Pamiętaj, że masz prawo do własnych marzeń i uczuć.

Wracam do Warszawy z ciężkim sercem. Wchodzę do mieszkania i widzę Lecha siedzącego przed telewizorem.

— I jak było? — pyta bez entuzjazmu.

— Dobrze — odpowiadam automatycznie.

Wieczorem próbuję zacząć rozmowę.

— Lechu… Czy ty jeszcze mnie kochasz?

Patrzy na mnie zaskoczony.

— Co to za pytanie? Oczywiście, że tak… Ale jestem zmęczony tą całą sytuacją. Ciągle narzekasz.

Łzy napływają mi do oczu.

— Bo czuję się niewidzialna! Jakby mnie tu nie było!

Lech milknie. Po chwili mówi cicho:

— Może rzeczywiście powinniśmy coś zmienić…

Przez następne dni oboje staramy się bardziej. Rozmawiamy wieczorami, wychodzimy razem na spacer z Nikodemem. Ale napięcie nie znika całkiem. Czuję, że coś we mnie pękło i nie wiem, czy da się to posklejać.

Któregoś dnia dostaję propozycję pracy na pół etatu w pobliskiej bibliotece. Przyjmuję ją bez wahania — chcę mieć coś swojego, choćby kilka godzin tygodniowo poza domem. Lech jest sceptyczny:

— A kto będzie odbierał Nikodema?

— Poradzimy sobie — mówię stanowczo pierwszy raz od dawna.

Praca daje mi nową energię. Poznaję ludzi, rozmawiam z czytelnikami. Zaczynam znów marzyć: o własnym domu z ogródkiem, o rodzinnych kolacjach bez kłótni…

Ale wieczorami wracam do tych samych czterech ścian i czuję ciężar codzienności. Lech coraz częściej zostaje dłużej w pracy. Nikodem pyta:

— Mamo, dlaczego tata nie wraca na kolację?

Nie wiem, co odpowiedzieć.

Pewnej nocy budzę się i długo patrzę w sufit. Myślę o tym wszystkim, co straciłam i czego jeszcze mogę odzyskać. Czy dom to tylko miejsce? Czy można go zbudować od nowa?

Czasem zastanawiam się: ile jeszcze wytrzymam w tych czterech ścianach? Czy mam prawo walczyć o swoje marzenia kosztem rodziny? A może prawdziwy dom to coś więcej niż adres i metraż? Co wy o tym myślicie?