Między Wczoraj a Jutrem: Dylemat Matki z Krakowa, Która Musi Opuścić Swój Dom
— Mamo, nie możesz tu zostać sama. — Głos Mateusza odbijał się echem w pustym salonie, gdzie jeszcze niedawno rozbrzmiewały śmiechy całej rodziny. Stał przy oknie, patrząc na mokre od deszczu ulice Krakowa. Ja siedziałam na starym fotelu, który pamiętał jeszcze czasy mojej młodości. W dłoniach ściskałam kubek z herbatą, jakby to on miał mnie ocalić przed decyzją, której nie chciałam podjąć.
— Mateusz, to jest mój dom. Tu wszystko się zaczęło. — Mój głos był cichy, ale stanowczy. Czułam, jak łzy cisną mi się do oczu, ale nie chciałam ich pokazać. Przecież matki nie płaczą przy dzieciach.
Mateusz westchnął ciężko i usiadł naprzeciwko mnie. — Mamo, Warszawa to nie koniec świata. Będziesz miała mnie blisko, wnuki… Tu jesteś sama. — Jego słowa były jak ciosy, bo wiedziałam, że miał rację. Od śmierci mojego męża minęły już trzy lata. Dom stał się pusty, a ściany coraz częściej przypominały mi o tym, co straciłam.
Ale jak mogłam zostawić wszystko? Każdy kąt tego mieszkania miał swoją historię. W kuchni wciąż stał stary kredens po mojej mamie. Na ścianach wisiały zdjęcia z czasów, gdy Mateusz był jeszcze małym chłopcem. Nawet zapach tego domu był dla mnie jak kołdra w zimną noc.
— Pamiętasz, jak tu biegałeś po korytarzu? — zapytałam nagle, próbując przywołać choć odrobinę ciepła z przeszłości.
Uśmiechnął się smutno. — Pamiętam wszystko, mamo. Ale życie idzie dalej. Ty też musisz iść dalej.
Zamilkliśmy na chwilę. Za oknem przejechał tramwaj, a ja poczułam się tak, jakby moje życie również odjeżdżało gdzieś daleko, beze mnie.
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, wsłuchując się w ciszę mieszkania. Wspomnienia wracały falami: pierwszy dzień Mateusza w szkole, rodzinne święta przy dużym stole, kłótnie i pojednania. Każda rysa na parkiecie była jak blizna na moim sercu.
Następnego dnia przyszła sąsiadka, pani Zofia. — Helenko, słyszałam, że Mateusz chce cię zabrać do Warszawy… — Jej głos był pełen troski.
— Sama nie wiem, co robić — odpowiedziałam szczerze. — Boję się tamtej wielkiej Warszawy. Boję się być dla nich ciężarem.
Pani Zofia pokiwała głową. — Ale tu też jesteś sama. My wszyscy się starzejemy. Moje dzieci już dawno wyjechały… Czasem myślę, że lepiej być blisko rodziny niż wspomnień.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Próbowałam sobie wyobrazić życie w Warszawie: nowy blok, obcy ludzie, inne sklepy i parki. Czy będę tam tylko dodatkiem do życia Mateusza? Czy znajdę swoje miejsce?
Kilka dni później Mateusz wrócił z wnukami. Mała Ania od razu rzuciła mi się na szyję.
— Babciu! Przyjedziesz do nas? Będziemy razem piec ciasta! — Jej oczy błyszczały nadzieją.
Patrzyłam na nią i czułam, jak moje serce mięknie. Przecież dla nich jestem jeszcze potrzebna…
Wieczorem usiedliśmy z Mateuszem przy stole.
— Mamo — zaczął ostrożnie — wiem, że to trudne. Ale boję się o ciebie. Nie chcę pewnego dnia odebrać telefonu od sąsiadki z wiadomością, że coś ci się stało.
Zacisnęłam dłonie na filiżance.
— A jeśli tam będę tylko przeszkadzać? Jeśli nie znajdę swojego miejsca?
Mateusz ujął moją dłoń.
— Nigdy nie będziesz przeszkadzać. Jesteś moją mamą. Chcę cię mieć blisko.
Przez kolejne dni chodziłam jak cień po mieszkaniu. Każdy przedmiot wydawał mi się ważniejszy niż kiedykolwiek wcześniej: stare książki po mężu, firanki szyte własnoręcznie przed laty, nawet filiżanki z odpryskiem na brzegu. Jak można spakować całe życie do kilku kartonów?
W końcu nadszedł dzień decyzji. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na ogród za blokiem. Drzewa były już nagie; jesień powoli ustępowała miejsca zimie. Wzięłam głęboki oddech i zadzwoniłam do Mateusza.
— Synku… chyba spróbuję. Ale obiecaj mi jedno: jeśli poczuję się tam obca, pozwolisz mi wrócić?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Obiecuję, mamo.
Pakowanie było bolesne. Każda rzecz wywoływała łzy: sukienka ślubna schowana na dnie szafy, rysunki Mateusza z przedszkola, listy od męża pisane podczas jego delegacji do Gdańska. Sąsiadki przyszły się pożegnać; płakałyśmy razem.
Wyjazd był jak rozdzieranie duszy na pół. W pociągu do Warszawy patrzyłam przez okno na mijające krajobrazy i zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś poczuję się gdzieś naprawdę u siebie.
W nowym mieszkaniu wszystko było inne: zapachy, dźwięki, nawet światło wpadające przez okna miało inny kolor. Mateusz i jego żona starali się mnie pocieszyć; wnuki biegały wokół mnie z radością.
Ale wieczorami siadałam sama w pokoju i tęskniłam za Krakowem tak bardzo, że aż bolało mnie serce.
Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę zacząć od nowa po tylu latach? Czy dom to miejsce czy ludzie? A może to tylko wspomnienia, których nigdy nie da się spakować do walizki?
Może ktoś z was zna odpowiedź…