Matka twierdzi, że syn nie jest mój – historia rozbitej rodziny z warszawskiego blokowiska

Stałem w korytarzu naszego mieszkania na Ursynowie, trzymając w ręku list polecony. Dłonie mi się trzęsły, a serce waliło jak młot. W środku był wynik testu DNA. Jeszcze tydzień temu nie uwierzyłbym, że będę musiał sprawdzać, czy mój syn jest naprawdę mój. Ale życie potrafi zaskoczyć nawet najbardziej odpornych.

– Michał, co tam masz? – zapytała żona, Agata, wychylając się z kuchni. Jej głos był chłodny, jakbyśmy byli współlokatorami, a nie małżeństwem z siedmioletnim stażem.

Nie odpowiedziałem od razu. Przez głowę przelatywały mi obrazy: pierwszy uśmiech Antka, jego płacz w nocy, nasze wspólne wycieczki rowerowe po Kabatach. Wszystko to miało teraz stanąć pod znakiem zapytania?

– To wynik testu – powiedziałem cicho.

Agata westchnęła teatralnie i wróciła do krojenia marchewki. – No to otwieraj. Przecież to ty chciałeś tej szopki.

Zacisnąłem zęby. To nie ja chciałem. To ona zaczęła. A raczej jej matka, pani Halina – kobieta, która od początku naszego małżeństwa patrzyła na mnie jak na intruza. „Agatko, on nie jest dla ciebie. Zobaczysz jeszcze, że cię zawiedzie” – powtarzała jej przy każdej okazji.

Wszystko zaczęło się miesiąc temu. Wróciłem z pracy wcześniej niż zwykle – jestem informatykiem w jednej z korporacji na Mokotowie – i usłyszałem przez drzwi rozmowę Agaty z matką.

– Mówię ci, mamo, czasem patrzę na Antka i… Sama nie wiem. On taki inny niż Michał. Może powinnam… – urwała, gdy usłyszała klucz w zamku.

Wszedłem do kuchni. Obie zamilkły. Pani Halina spojrzała na mnie z wyższością.

– Dzień dobry – rzuciłem sztywno.

– Dzień dobry – odpowiedziała chłodno teściowa. – Agatko, pamiętaj co mówiłam.

Wtedy jeszcze nie rozumiałem, o co chodzi. Ale wieczorem Agata wybuchła:

– Michał, musimy porozmawiać. Powiedz mi szczerze: czy ty naprawdę jesteś pewien, że Antek to twój syn?

Zatkało mnie. – Co ty wygadujesz?!

– No bo… On ma takie ciemne włosy jak mój były chłopak z liceum, Paweł. Ty jesteś jasny blondyn! I… sama nie wiem… Mama mówiła, że czasem dzieci dziedziczą po biologicznym ojcu więcej niż po matce.

Poczułem się jakby ktoś mnie uderzył w twarz.

– Chcesz powiedzieć, że mnie zdradziłaś? – zapytałem przez zaciśnięte zęby.

– Nie! Przecież byłam z tobą! Ale… może coś się pomyliło? Może lekarze? Może… sama już nie wiem!

Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Agata zaczęła mnie unikać. Pani Halina dzwoniła codziennie i podsycała jej wątpliwości. Nawet Antek wyczuwał napięcie – przestał się do mnie tulić wieczorami.

W końcu nie wytrzymałem.

– Zrobimy test DNA – powiedziałem stanowczo podczas kolacji.

Agata wzruszyła ramionami. – Rób co chcesz.

Zebrałem próbki: swoje i Antka. Pojechałem do laboratorium na Służewcu. Czekałem tydzień na wynik i przez ten czas czułem się jak cień człowieka.

W pracy nie mogłem się skupić. Koledzy pytali, czy coś się stało. „Nic takiego” – kłamałem. Ale w środku wszystko we mnie krzyczało.

W domu było coraz gorzej. Agata zamknęła się w sobie. Pani Halina przychodziła coraz częściej i coraz śmielej komentowała moje wychowanie syna:

– Michał, dziecko powinno mieć ojca z autorytetem, a nie takiego mięczaka.

– Mamo! – protestowała Agata tylko dla pozoru.

A ja milczałem. Nie chciałem robić awantur przy Antku.

W końcu nadszedł ten dzień. List polecony leżał na stole jak wyrok.

Otworzyłem kopertę drżącymi rękami. Przeczytałem wynik dwa razy, zanim dotarło do mnie, co tam jest napisane:

„Prawdopodobieństwo ojcostwa: 99,9999%”.

Poczułem ulgę i gniew jednocześnie. Ulgę – bo Antek był moim synem. Gniew – bo musiałem to udowadniać własnej żonie!

Wszedłem do kuchni i rzuciłem wynik na stół przed Agatą.

– Proszę bardzo! Zadowolona?

Spojrzała na kartkę bez emocji.

– No to dobrze – powiedziała tylko i wróciła do gotowania zupy dla Antka.

Nie wytrzymałem:

– Naprawdę? To wszystko? Nawet nie przeprosisz?

Wzruszyła ramionami.

– Przecież to ty chciałeś testu.

Poczułem się jak śmieć. Wyszedłem na balkon i zapaliłem papierosa, choć rzuciłem palenie dwa lata temu po narodzinach syna.

Wieczorem zadzwoniła pani Halina.

– I co? Wynik już jest? – zapytała bez cienia skruchy.

– Tak. Antek jest moim synem.

– No widzisz? Mówiłam Agacie, żeby się nie przejmowała! Ale wiesz… czasem lepiej sprawdzić niż potem żałować.

Miałem ochotę krzyczeć, ale tylko odłożyłem słuchawkę.

Następnego dnia Agata spakowała walizkę i pojechała z Antkiem do matki „na kilka dni”. Kilka dni zamieniło się w dwa tygodnie ciszy. Pisałem do niej SMS-y: „Kiedy wracacie?”, „Antek tęskni za swoim pokojem” – bez odpowiedzi.

W końcu przyjechała sama po resztę rzeczy syna.

– Agata… co dalej? – zapytałem cicho.

Spojrzała na mnie zimno:

– Nie wiem, Michał. Może potrzebujemy przerwy?

– Przerwy? Po czym? Po tym jak twoja matka wmówiła ci bzdury o naszym dziecku?

– Nie mieszaj mamy do tego!

Nie wytrzymałem:

– To ona cię nakręciła! Od początku próbowała nas rozdzielić!

Agata spojrzała na mnie z pogardą:

– Może po prostu nie jesteśmy dla siebie stworzeni?

Zamknąłem oczy ze zmęczenia.

– A Antek? On niczemu nie jest winien!

Nie odpowiedziała. Wyszła trzaskając drzwiami.

Przez kolejne tygodnie próbowałem ratować nasze małżeństwo: dzwoniłem, pisałem listy, prosiłem o rozmowę u mediatora rodzinnego. Bez skutku. Pani Halina odbierała telefon i mówiła:

– Agata nie chce z tobą rozmawiać.

Antek widywał mnie tylko w weekendy – wtedy był cichy i smutny, pytał: „Tato, czemu mama płacze wieczorami? Czemu już nie mieszkasz z nami?” Nie umiałem mu odpowiedzieć.

W końcu dostałem pozew rozwodowy. Bez orzekania o winie. Agata napisała w uzasadnieniu: „Różnice charakterów i brak zaufania”.

Na rozprawie siedzieliśmy po przeciwnych stronach sali sądowej jak obcy ludzie. Sędzia zapytał:

– Czy jest szansa na pojednanie?

Agata pokręciła głową. Ja milczałem.

Po rozwodzie zostało mi tylko mieszkanie i prawo do widzeń z Antkiem co drugi weekend. Pani Halina triumfowała – jej córka wróciła pod jej skrzydła, a ja zostałem sam jak palec w pustym mieszkaniu na Ursynowie.

Czasem myślę: czy mogłem zrobić coś inaczej? Czy powinienem był walczyć ostrzej o rodzinę? A może to wszystko było przesądzone od początku przez toksyczną teściową?

Dziś patrzę na zdjęcie Antka na komodzie i pytam siebie: czy naprawdę jedno słowo rzucone przez kogoś bliskiego może rozbić rodzinę na zawsze? Co wy byście zrobili na moim miejscu?