Nic nie zapomniałam – historia, która boli do dziś
– Znowu wychodzisz? – głos mojego męża, Pawła, rozdarł ciszę kuchni, gdy sięgałam po płaszcz. – Codziennie siedzisz u tej swojej matki. Może w końcu pomyślisz o własnej rodzinie?
Zamarłam z ręką na klamce. – Paweł, ona jest po operacji. Nie zostawię jej samej.
– A ja? A dzieci? – jego głos stawał się coraz bardziej ostry. – Może w końcu ktoś się mną zaopiekuje?
Spojrzałam na niego z żalem. – Przesadzasz. Zostawiam ci obiad, dzieci są już odrobione, a mama nie ma nikogo poza mną.
– Ma twoją siostrę! – wykrzyknął. – Ale oczywiście, ty musisz być tą świętą.
Zatrzasnęłam za sobą drzwi, zanim łzy zdążyły popłynąć. Schodziłam po schodach bloku na warszawskim Ursynowie i czułam, jak narasta we mnie gniew. Paweł nigdy nie rozumiał mojej relacji z mamą. Dla niego wszystko było proste: praca, dom, dzieci, telewizor. A ja… ja zawsze byłam inna.
W tramwaju tłum ludzi przytłaczał mnie jeszcze bardziej niż domowe kłótnie. Wpatrywałam się w szybę, widząc własne odbicie – zmęczone oczy, zmarszczki wokół ust. Czy naprawdę tak miało wyglądać moje życie?
Wspomnienia wróciły nagle, jakby ktoś otworzył we mnie stary zeszyt pełen bolesnych notatek. Miałam wtedy siedemnaście lat i świat wydawał się prosty. Mieszkałam w małym miasteczku pod Radomiem, gdzie każdy znał każdego. Ojciec pił, matka pracowała w sklepie spożywczym. Ja i moja młodsza siostra, Basia, trzymałyśmy się razem jak dwie muszelki wyrzucone na brzeg.
Pamiętam tamten dzień – szarą jesień, kiedy wróciłam do domu z informacją o przyjęciu na studia pedagogiczne w Warszawie. Mama płakała ze szczęścia, ojciec nawet nie podniósł wzroku znad butelki.
– Uciekaj stąd, córciu – powiedziała wtedy mama cicho w kuchni. – Tu cię nic dobrego nie czeka.
Wyjechałam z jednym plecakiem i głową pełną marzeń. Warszawa była dla mnie jak inny świat: głośny, szybki, obcy. Pierwsze miesiące były koszmarem – akademik cuchnął wilgocią i tanimi perfumami, a ja codziennie liczyłam grosze na jedzenie.
Najgorszy był listopad. Ukradli mi portfel w tramwaju. Zostałam bez pieniędzy na cały miesiąc. Wstydziłam się zadzwonić do mamy – wiedziałam, że nie mają nic poza długami.
Moja współlokatorka, Marta, była zupełnym przeciwieństwem mnie: pewna siebie, przebojowa, zawsze miała pieniądze na nowe ubrania i imprezy.
– Chcesz zarobić szybko? – zapytała pewnego wieczoru, gdy zobaczyła mnie płaczącą nad pustym talerzem.
– Jak? – spytałam nieufnie.
– Znam takich facetów… płacą za towarzystwo. Nic wielkiego. Kolacja, czasem coś więcej…
Poczułam obrzydzenie i strach jednocześnie. – Nie chcę tego robić.
Marta wzruszyła ramionami. – Twoja sprawa. Ale jak będziesz głodna, sama przyjdziesz.
Przez tydzień żywiłam się herbatą i suchym chlebem. W końcu zadzwoniłam do mamy.
– Mamo… ukradli mi wszystko…
Usłyszałam jej ciężki oddech po drugiej stronie słuchawki. – Dziecko… ja nie mam nic… Ale spróbuję coś wysłać…
Tydzień później dostałam paczkę: słoik ogórków, kawałek kiełbasy i dwadzieścia złotych owinięte w chusteczkę.
Przetrwałam ten miesiąc tylko dzięki temu. Obiecałam sobie wtedy: nigdy nie będę prosić nikogo o pomoc. Nigdy nie dam się upokorzyć.
Studia skończyłam z wyróżnieniem. Dostałam pracę w szkole na Pradze-Północ. Tam poznałam Pawła – był nauczycielem WF-u, przystojny, pewny siebie, zawsze otoczony wianuszkiem koleżanek.
Zakochałam się bez pamięci. On też wydawał się mną oczarowany – przynosił mi kawę do pokoju nauczycielskiego, zapraszał na spacery po Saskiej Kępie.
Po roku byliśmy już małżeństwem. Szybko pojawiły się dzieci: najpierw Kacper, potem Zosia.
Myślałam wtedy: jestem szczęśliwa. Mam dom, rodzinę, stabilizację.
Ale Paweł zaczął się zmieniać. Coraz częściej wracał późno z pracy, coraz częściej był rozdrażniony.
– Znowu twoja matka dzwoniła! – krzyczał czasem przez telefon. – Może zamieszkajcie razem?
Nie rozumiałam jego złości. Przecież mama była dla mnie wszystkim – to ona nauczyła mnie walczyć o siebie.
Kiedy zachorowała na raka piersi, świat mi się zawalił. Jeździłam do niej codziennie po pracy, gotowałam obiady na dwa domy, pomagałam Basi z jej dziećmi.
Paweł miał tego dość.
– Zawsze stawiasz ich ponad nas! – wykrzyczał pewnego wieczoru podczas kolacji.
– To moja rodzina! – odpowiedziałam ze łzami w oczach.
– A my? My się nie liczymy?
Nie wiedziałam już wtedy, co robić. Czułam się rozdarta na pół: między matką a własną rodziną.
W końcu Paweł znalazł sobie kogoś innego. Dowiedziałam się przypadkiem – zobaczyłam wiadomość na jego telefonie: „Tęsknię za tobą” napisała jakaś Magda.
Zamarło mi serce.
– Paweł… kto to jest?
Milczał długo. W końcu powiedział:
– Kogoś poznałem. Jest mi z nią dobrze… Ty ciągle żyjesz problemami innych.
Wybuchłam płaczem. Próbowałam go zatrzymać, błagać o jeszcze jedną szansę dla nas i dla dzieci. Ale on już podjął decyzję.
Zostałam sama z dwójką dzieci i chorą matką.
Przez wiele miesięcy żyłam jak automat: praca-dom-szpital-praca-dom-szpital… Basia pomagała jak mogła, ale miała własne życie i męża alkoholika na karku.
Mama zmarła w styczniu podczas najgorszych mrozów od lat. Pamiętam jej ostatnie słowa:
– Nie daj się złamać…
Po pogrzebie długo nie mogłam dojść do siebie. Dzieci pytały o tatę coraz rzadziej; Paweł pojawiał się tylko od święta.
Dziś minęło już dziesięć lat od tamtych wydarzeń. Kacper kończy liceum, Zosia chodzi do podstawówki. Paweł mieszka z Magdą na drugim końcu miasta; czasem dzwoni do dzieci, ale już nie do mnie.
Basia wyjechała do Niemiec za pracą; kontaktujemy się rzadko. Często czuję się samotna jak nigdy wcześniej.
Ale jedno wiem na pewno: niczego nie zapomniałam. Ani bólu zdrady, ani smaku ogórków od mamy w najgorszym miesiącu mojego życia, ani tego uczucia rozdarcia między bliskimi a sobą samą.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy można naprawdę wybaczyć tym, którzy nas skrzywdzili? Czy da się zapomnieć o przeszłości i zacząć żyć od nowa? Może wy znacie odpowiedź lepiej ode mnie…