Dom, który miał być naszym szczęściem: Historia matki, która poświęciła wszystko dla rodziny
— Mamo, nie rozumiesz, że my nie chcemy tu mieszkać? — głos Kasi odbił się echem po pustym salonie, w którym jeszcze pachniało świeżą farbą. Stałam przy oknie, patrząc na rozciągające się za domem pola. Właśnie wróciłam z kolejnej zmiany w Niemczech. Trzynaście lat życia spakowane w walizki i przelewy na konto budowy tego domu. Domu, który miał być naszym wspólnym szczęściem.
Może powinnam zacząć od początku. Pochodzę z małej wsi pod Lublinem. Zawsze kochałam to miejsce — zapach świeżo skoszonej trawy, smak malin prosto z krzaka, ciszę przerywaną tylko śpiewem ptaków. Kiedy mój syn Bartek miał osiem lat, jego ojciec nas zostawił. Odszedł do kobiety z miasta. Powiedział mi wtedy: „Na wsi nie ma przyszłości. Ty tego nie rozumiesz.”
Zostałam sama z dzieckiem i kredytem na stary dom po rodzicach. Pracowałam w sklepie, dorabiałam przy zbiorach, ale pieniędzy ciągle brakowało. Bartek rósł szybko, a ja coraz częściej myślałam o wyjeździe. W końcu, kiedy miał piętnaście lat, podjęłam decyzję: wyjadę do pracy za granicę. Moja siostra zgodziła się pomóc przy Bartku. Obiecałam sobie, że wrócę, jak tylko uzbieram na nowy dom — taki, o jakim zawsze marzyłam.
Przez trzynaście lat sprzątałam domy w Niemczech i opiekowałam się starszymi ludźmi. Często płakałam nocami z tęsknoty za synem i za Polską. Ale każdy przelew na konto budowy był jak cegiełka do naszego nowego życia. Bartek skończył studia w Lublinie, poznał Kasię — dziewczynę z miasta, ale wydawała się miła i skromna. Kiedy się pobrali, byłam szczęśliwa jak nigdy.
Wróciłam do Polski z oszczędnościami i planami na przyszłość. Dom już stał — duży, jasny, z tarasem wychodzącym na sad. Marzyłam, że będziemy tu razem: ja, Bartek i Kasia. Że będziemy pić kawę na tarasie i śmiać się z wnukami.
Ale rzeczywistość okazała się inna.
— Mamo, przecież Bartek ma pracę w Lublinie! — Kasia patrzyła na mnie z wyrzutem. — Ja też nie chcę rezygnować ze swojej pracy i znajomych.
— Ale przecież to tylko godzina drogi… — próbowałam tłumaczyć. — Tu jest świeże powietrze, własny ogród…
Bartek milczał. Widziałam w jego oczach zmęczenie i niepewność.
— Mamo, my… my chcemy mieszkać w mieście — powiedział cicho.
Czułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przecież wszystko robiłam dla nich! Każdą złotówkę odkładałam na ten dom! Przez lata żyłam tylko nadzieją na wspólne życie.
Przez kolejne tygodnie próbowałam ich przekonać. Zapraszałam na obiady, sadziłam kwiaty pod oknami, urządzałam pokoje dla wnuków, których jeszcze nie było. Ale oni przyjeżdżali coraz rzadziej.
Pewnego dnia usiadłam na schodach przed domem i spojrzałam na zachodzące słońce nad polami. Poczułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.
Zadzwoniłam do Bartka.
— Synku… czy naprawdę nie chcesz tu mieszkać? — zapytałam drżącym głosem.
— Mamo… ja wiem, ile poświęciłaś. Ale nasze życie jest gdzie indziej…
Rozłączył się szybko. Siedziałam długo w ciszy, słuchając tylko szumu drzew.
Z czasem pogodziłam się z ich decyzją. Zaczęłam zapraszać sąsiadki na kawę, pomagać w parafii. Ale pustka w sercu została.
Czasem myślę: czy warto było poświęcić tyle lat dla marzenia o wspólnym domu? Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy rodzina zawsze musi wybierać między szczęściem matki a własnym?
Może powinnam była zapytać ich wcześniej o marzenia? Może dom to nie tylko mury i dach nad głową… Może dom to ludzie, których kochamy — nawet jeśli są daleko?
Czy ktoś z was też czuje czasem tę pustkę? Czy naprawdę można pogodzić swoje marzenia z marzeniami najbliższych?