Zagubiona młodość: 40 lat, bez rodziny, bez dzieci, a serce w gruzach

Drzwi trzasnęły z hukiem, a echo tego dźwięku odbiło się w mojej klatce piersiowej jak uderzenie młotem. Stałam w przedpokoju, z walizką w ręku, a łzy spływały mi po policzkach. Miałam czterdzieści lat i właśnie po raz kolejny zostałam sama. Wtedy zrozumiałam, że nie mam już siły zaczynać od nowa.

Mam na imię Renata. Mieszkam w Poznaniu, w bloku z wielkiej płyty na Winogradach. Moje życie nie przypomina tych kolorowych historii z seriali czy reklam – jest szare, pełne cichych wieczorów i pustych poranków. Kiedyś wierzyłam, że wszystko się ułoży. Że miłość przyjdzie, rodzina się stworzy, a dzieci będą biegać po mieszkaniu. Dziś mam tylko siebie i wspomnienia, które bolą bardziej niż samotność.

Moja mama zawsze powtarzała: „Renatko, nie baw się uczuciami, nie baw się życiem”. Ale ja byłam uparta. Chciałam więcej – chciałam czuć, kochać, przeżywać wszystko mocniej niż inni. I właśnie przez to wszystko straciłam.

Pierwszy raz zakochałam się na studiach. On miał na imię Artur – wykładowca filozofii, starszy ode mnie o dwadzieścia lat. Był żonaty, miał dwójkę dzieci i dom pod Poznaniem. Ale kiedy patrzył na mnie tymi swoimi ciemnymi oczami, świat przestawał istnieć. „Renata, jesteś moją muzą” – szeptał mi do ucha po wykładach. Wierzyłam mu. Przez pięć lat żyłam w cieniu jego rodziny, czekając na obietnicę, która nigdy nie miała się spełnić.

– Arturze, kiedy będziemy razem? – pytałam szeptem.
– Kochanie, musisz być cierpliwa. Dzieci są jeszcze małe…

Czekałam. Rok za rokiem. W końcu pewnego dnia przyszedł do mnie z butelką wina i łzami w oczach.

– Renata… To koniec. Nie mogę tego dłużej ciągnąć. Moja żona się domyśla…

Wtedy pierwszy raz poczułam się jak powietrze – niewidzialna, niepotrzebna. Przez dwa lata nie potrafiłam spojrzeć sobie w oczy.

Mama próbowała mnie ratować.
– Córciu, wróć do domu. U nas zawsze znajdziesz schronienie.
Ale ja nie chciałam wracać do małego miasteczka pod Kaliszem, gdzie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich.

Potem był Paweł – mój rówieśnik z pracy w urzędzie miasta. Zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia. Przynosił mi kawę do biurka, pisał liściki na żółtych karteczkach.

– Renatko, jesteś najpiękniejsza na świecie – mówił codziennie.

Po pół roku zamieszkaliśmy razem. Myślałam: „To jest to! Teraz będę szczęśliwa”. Chciałam ślubu, dzieci, wspólnego życia.
Ale Paweł miał inne plany.

– Kochanie, jeszcze mamy czas. Najpierw chcę zrobić doktorat…

Czekałam kolejne trzy lata. W końcu przyłapałam go na zdradzie – z koleżanką z pracy.

– To był tylko jeden raz! – krzyczał.
– Wyjdź! – odpowiedziałam zimno i pierwszy raz poczułam się silna.

Ale ta siła była złudna. Została po niej tylko pustka.

Rodzina zaczęła naciskać coraz mocniej.
– Renata, kiedy ty sobie kogoś znajdziesz? Zobacz na twoją siostrę – dwójka dzieci, dom pod Ostrowem…

Zazdrościłam jej tego spokoju i stabilizacji. Ale kiedy odwiedzałam ich w weekendy, widziałam jej zmęczone oczy i słyszałam kłótnie o pieniądze.

– Nie myśl sobie, że u nas jest tak kolorowo – mówiła mi cicho przy kawie.

Mimo wszystko czułam się gorsza. Na święta zawsze byłam „tą ciocią Renatą”, która przywozi drogie prezenty i wyjeżdża przed kolacją wigilijną.

W pracy też nie było lepiej. Koleżanki plotkowały za moimi plecami:
– Podobno Renata znowu sama…
– A taka ładna była…

Czułam ich litość i pogardę jednocześnie.

Potem pojawił się Marek – przystojny architekt po rozwodzie. Myślałam: „Teraz już nic mnie nie zaskoczy”. Był czuły, opiekuńczy, zabierał mnie do teatru i na długie spacery nad Wartą.
Ale miał jedną wadę – był uzależniony od hazardu.

– Kochanie, tylko pożycz mi tysiąc złotych… Oddam za tydzień!

Pożyczałam raz za razem. W końcu zostałam z długami i złamanym sercem.

Wtedy mama powiedziała mi prosto w oczy:
– Sama sobie jesteś winna! Zawsze wybierasz tych najgorszych!

Nie rozumiała mnie nikt – ani rodzina, ani przyjaciele. Nawet ja sama nie rozumiałam siebie.

Próbowałam terapii. Psycholożka powiedziała:
– Musi pani nauczyć się kochać samą siebie.
Ale jak pokochać kogoś takiego jak ja?

Mijały lata. Każde kolejne urodziny były dla mnie jak wyrok. Zazdrościłam koleżankom zdjęć dzieci na Facebooku i rodzinnych obiadów w niedzielę.

W końcu przestałam odbierać telefony od rodziny. Siostra pisała:
– Renata, przyjedź do nas na Wielkanoc!
Ale ja nie chciałam patrzeć na jej szczęście ani słuchać pytań:
– A ty? Kiedy w końcu sobie kogoś znajdziesz?

Zaczęłam zamykać się w sobie coraz bardziej. Praca stała się wszystkim – zostawałam po godzinach tylko po to, by nie wracać do pustego mieszkania.

Pewnego dnia zadzwoniła mama:
– Renatko… Tata miał zawał.

Pojechałam do szpitala w Kaliszu jak na skrzydłach. Siedziałam przy jego łóżku całą noc.
– Córeczko… Nie chcę umierać ze świadomością, że jesteś sama…

Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne.

Po śmierci taty mama zamknęła się w swoim świecie. Przestała ze mną rozmawiać o czymkolwiek innym niż pogoda i ceny w Biedronce.

Zostałyśmy dwie samotne kobiety – każda zamknięta w swoim bólu.

Czasem próbowałam jeszcze randkować przez internet – ale po kilku spotkaniach z mężczyznami szukającymi tylko przygód straciłam resztki nadziei.

Dziś mam czterdzieści lat i wiem jedno: zmarnowałam swoją młodość na ludzi, którzy nigdy nie byli warci mojego czasu ani łez.

Czasem patrzę przez okno na dzieci bawiące się na placu zabaw i myślę: „A gdybym wtedy wybrała inaczej? Gdybym posłuchała mamy? Gdybym nie wierzyła pięknym słowom żonatych mężczyzn?”

Ale czasu nie da się cofnąć.

Piszę to wszystko nie po to, by ktoś mi współczuł. Chcę tylko ostrzec inne kobiety: nie pozwólcie sobie wmówić, że jesteście niewystarczające bez mężczyzny czy dziecka u boku. Ale też nie traćcie lat na ludzi, którzy nigdy was nie wybiorą naprawdę.

Może jeszcze kiedyś odnajdę sens życia – może nauczę się być szczęśliwa sama ze sobą?

A może… czy ktoś z was też czuje ten ból pustki? Czy można jeszcze zacząć od nowa mając czterdzieści lat i serce w gruzach?