Trzy razy szczęście, jeden raz rozpacz – historia ojca, który stracił wszystko w jeden dzień

– Panie Bartoszu, proszę usiąść – głos pielęgniarki był cichy, niemal szeptany, ale w tych kilku słowach wyczułem coś, co ścisnęło mi gardło. Nie chciałem siadać. Chciałem biec do sali, gdzie leżała Ania i nasze trojaczki. Chciałem usłyszeć jej śmiech, zobaczyć jej oczy pełne łez szczęścia, poczuć jej dłoń ściskającą moją. Ale coś w spojrzeniu pielęgniarki kazało mi się zatrzymać.

– Co się stało? – zapytałem, choć już wiedziałem, że odpowiedź będzie jak cios w brzuch.

Wczoraj o tej porze byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Po latach starań, po nieudanych próbach in vitro, po łzach i kłótniach, po cichych modlitwach i nadziei, która gasła i zapalała się na nowo – w końcu się udało. Trojaczki! Trzy małe cuda: Zosia, Lena i Staś. Ania płakała ze szczęścia, a ja płakałem razem z nią. Nasza rodzina była w komplecie.

Dziś rano przyniosłem Ani jej ulubioną kawę z mlekiem sojowym i drożdżówkę z serem z piekarni na rogu. Zastałem ją bladą, zmęczoną, ale uśmiechniętą. – Zobacz, Bartuś – szepnęła – nasze dzieci są takie piękne…

Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że to ostatni raz, kiedy słyszę jej głos.

Pielęgniarka patrzyła na mnie ze współczuciem. – Pańska żona… miała powikłania po porodzie. Robimy wszystko, co w naszej mocy…

Nie pamiętam, jak znalazłem się pod drzwiami sali operacyjnej. Nie pamiętam, jak zadzwoniłem do teściowej i do mamy. Pamiętam tylko dźwięk własnego oddechu i modlitwę powtarzaną w głowie: „Nie zabieraj mi jej, proszę…”

Godziny mijały jak przez mgłę. W końcu wyszedł lekarz. – Przykro mi…

Ziemia rozstąpiła się pode mną. Chciałem krzyczeć, ale nie mogłem wydać z siebie głosu. Ania nie żyła.

Wróciłem do domu sam. W mieszkaniu pachniało jeszcze świeżością po remoncie pokoju dziecięcego. Na łóżeczku wisiał pluszowy miś z napisem „Witaj w domu”. Na stole leżały listy gratulacyjne od rodziny i znajomych. W lodówce chłodził się szampan na powitanie Ani i dzieci.

Teściowa przyjechała pierwsza. Zobaczyła mnie na klatce schodowej, zapłakanego, z pustym wzrokiem. – Gdzie Ania? – zapytała drżącym głosem.

– Nie wróci… – wyszeptałem.

Krzyk teściowej rozdarł ciszę klatki schodowej. Moja mama przytuliła mnie mocno, ale czułem tylko pustkę.

Przez kolejne dni żyłem jak automat. Musiałem być silny dla dzieci. Musiałem je odwiedzać w inkubatorach, podpisywać dokumenty, rozmawiać z lekarzami. Każda noc była walką z samym sobą – czy dam radę sam wychować troje dzieci? Czy będę dobrym ojcem?

Rodzina Ani zaczęła coraz częściej sugerować, że może lepiej byłoby, gdyby dzieci wychowywały się u nich na wsi pod Lublinem. – Bartku, ty masz pracę, nie dasz rady sam…

Moja mama była innego zdania: – To twoje dzieci! Ania by chciała, żebyś walczył!

Wszyscy mieli rację i nikt nie miał racji jednocześnie. Czułem się rozdarty między dwoma światami: rodziną Ani i moją własną. Każdy dzień to była walka o przetrwanie – o to, by nie zwariować z żalu i nie zawalić się pod ciężarem odpowiedzialności.

Pewnego wieczoru siedziałem przy łóżeczku Zosi i mówiłem do niej szeptem:
– Wiesz córeczko… tata się boi. Bardzo się boi.

Czasami miałem wrażenie, że słyszę głos Ani:
– Dasz radę, Bartuś…

Ale czy naprawdę dam radę? Czy można być jednocześnie matką i ojcem dla trójki niemowląt? Czy miłość wystarczy?

Minęły tygodnie. Dzieci rosły powoli, a ja uczyłem się wszystkiego od nowa: przewijania pieluch, karmienia butelką, usypiania trójki naraz. Były noce pełne płaczu i dni pełne zmęczenia tak wielkiego, że zasypiałem na stojąco.

Przyjaciele zaczęli znikać – nie wiedzieli jak rozmawiać ze mną po tragedii. W pracy szef patrzył na mnie z litością i coraz częściej sugerował urlop bezpłatny.

Najgorsze były święta. Pierwsza Wigilia bez Ani była jak rana rozdrapana do krwi. Siedzieliśmy przy stole: ja, dzieci w nosidełkach i dwie babcie patrzące na siebie spode łba.

– Ania zawsze robiła najlepszy barszcz… – powiedziała teściowa przez łzy.

– Bartuś też potrafi gotować – odparła moja mama z nutą dumy.

Czułem się jak dziecko między dwiema matkami walczącymi o moją duszę.

Czas płynął dalej. Dzieci zaczęły gaworzyć, stawiać pierwsze kroki. Każdy ich uśmiech był jak promień słońca przebijający się przez chmury żalu.

Ale nocami nadal pytałem siebie: czy jestem wystarczający? Czy Ania byłaby ze mnie dumna?

Dziś patrzę na moje dzieci i wiem jedno: nie jestem już tym samym człowiekiem co rok temu. Straciłem kobietę mojego życia, ale zyskałem trzy powody, by każdego dnia wstawać z łóżka.

Czy można nauczyć się żyć z pustką? Czy miłość do dzieci wystarczy, by uleczyć serce po takiej stracie?

Może ktoś z was zna odpowiedź…