Wesele po pięćdziesięciu latach: Historia Marii i Stanisława

– Naprawdę chcesz to zrobić, Mario? – głos Stanisława drżał, jakby bał się odpowiedzi.

Spojrzałam na niego przez łzy. W dłoniach ściskałam starą, kremową suknię ślubną, którą wyciągnęłam z dna szafy. Pachniała lawendą i kurzem. – Muszę. Dla siebie. Dla nas. – odpowiedziałam cicho, choć w środku krzyczałam z niepokoju.

Pięćdziesiąt lat temu, w małym kościele w Zamościu, przysięgaliśmy sobie miłość na dobre i na złe. Miałam wtedy dziewiętnaście lat, a Staszek dwadzieścia dwa. Byliśmy biedni jak myszy kościelne, ale zakochani po uszy. Moja mama płakała ze szczęścia, tata milczał z powagą, a teściowa… teściowa patrzyła na mnie jak na intruza.

– Ona nigdy nie będzie dla ciebie odpowiednia, Stasiu – powtarzała mu przez lata. – Z chłopa na pana się nie zrobi.

Te słowa wracały do mnie przez całe życie. Nawet teraz, gdy patrzyłam na swoje pomarszczone dłonie i siwe włosy, czułam się czasem jak ta dziewczyna z prowincji, która nie zasłużyła na szczęście.

Ale wtedy, w dniu ślubu, byłam królową. Suknia była szyta przez moją ciocię Zosię – prosty krój, delikatna koronka przy dekolcie. Pamiętam, jak Staszek patrzył na mnie przy ołtarzu – z dumą i miłością.

Przez pierwsze lata żyliśmy w jednym pokoju u jego rodziców. Teściowa codziennie przypominała mi o moich „brakach”. – Znowu przypaliłaś ziemniaki? – krzyczała przez kuchnię. – Moja Halinka to by tak nie zrobiła!

Staszek próbował mnie bronić, ale był rozdarty między matką a mną. Często wracał późno z pracy w PGR-ze, zmęczony i milczący. Ja płakałam po nocach w poduszkę. Zastanawiałam się, czy to naprawdę jest ta wielka miłość.

Kiedy urodził się nasz syn Pawełek, wszystko się zmieniło. Przynajmniej na chwilę. Teściowa zaczęła traktować mnie trochę lepiej – wnuk był jej oczkiem w głowie. Ale wtedy pojawiły się inne problemy: brak pieniędzy, kolejki po mięso, wieczne remonty w mieszkaniu.

– Mario, musimy zacisnąć pasa – mówił Staszek. – Może znajdziesz jakąś pracę?

Znalazłam – sprzątałam w szkole podstawowej. Czułam się upokorzona, ale wiedziałam, że muszę pomóc rodzinie. Wieczorami padałam ze zmęczenia.

Pamiętam jedną Wigilię – Pawełek miał gorączkę, a ja nie miałam nawet pieniędzy na lekarstwa. Siedziałam przy stole i modliłam się o cud. Staszek przyniósł wtedy do domu kawałek kiełbasy zdobytej „po znajomości”. Spojrzeliśmy sobie w oczy i wiedziałam, że mimo wszystko jesteśmy razem.

Lata mijały. Pawełek dorósł, wyjechał do Warszawy na studia. Byliśmy dumni, ale też samotni. Dom nagle stał się cichy. Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi: o to, kto nie wyniósł śmieci, kto zapomniał kupić chleb.

– Po co nam to wszystko było? – zapytałam kiedyś Staszka podczas jednej z kłótni.
– Bo cię kocham – odpowiedział wtedy cicho.

Nie wierzyłam mu wtedy. Byłam zmęczona życiem, rozczarowana sobą i nim. Przestałam dbać o siebie, o dom. Przestałam wierzyć w naszą miłość.

Aż do dnia, gdy Staszek zachorował. Zwykłe przeziębienie przerodziło się w zapalenie płuc. Siedziałam przy jego łóżku w szpitalu i modliłam się tak samo jak wtedy przy Wigilii.

– Mario… jeśli coś mi się stanie… wybacz mi wszystko – wyszeptał pewnej nocy.

Poczułam wtedy ogromną falę miłości i żalu za wszystkie stracone lata na kłótnie i pretensje.

Staszek wyzdrowiał. Wrócił do domu słabszy, ale jakby bardziej obecny. Zaczął pomagać mi w kuchni, częściej się uśmiechać.

Pewnego dnia znalazłam w szafie moją suknię ślubną. Była pożółkła, ale wciąż piękna.

– Założysz ją jeszcze kiedyś? – zapytał Staszek z uśmiechem.
– Może na naszą pięćdziesiątą rocznicę? – odpowiedziałam żartem.

I tak nadszedł ten dzień.

Pawełek przyjechał z żoną i wnukami aż z Warszawy. Dom znów był pełen śmiechu i zamieszania. Wszyscy patrzyli na mnie z niedowierzaniem, gdy pojawiłam się w salonie w starej sukni ślubnej.

Staszek stał przy oknie i odwrócił się powoli. Jego oczy zaszkliły się łzami.

– Mario… wyglądasz jak wtedy… tylko jeszcze piękniej – powiedział drżącym głosem.

Podszedł do mnie i objął delikatnie w pasie.

– Przepraszam za wszystko… za te wszystkie lata milczenia i złości.
– Ja też przepraszam… za to, że czasem nie wierzyłam w naszą miłość.

Wszyscy płakali – nawet teściowa, która dożyła sędziwego wieku i siedziała skulona w fotelu pod oknem.

– A jednak byłaś dla niego dobra… – wyszeptała cicho.

Tego dnia zatańczyliśmy nasz pierwszy taniec od lat. W tle grało stare radio „Unitra”, a wnuki śmiały się i klaskały.

Patrząc na Staszka, poczułam wdzięczność za każdą chwilę – nawet te najtrudniejsze.

Czy warto było tyle czekać na ten moment? Czy można naprawdę przebaczyć wszystko?

Może właśnie o to chodzi w miłości: żeby próbować jeszcze raz… nawet po pięćdziesięciu latach.