W autobusie, gdzie wszystko się zaczęło: Opowieść o wyborach, które bolą
Już od pierwszych sekund czułam, że ten dzień będzie inny. Stałam w zatłoczonym autobusie linii 132, ściskając torbę z zakupami i próbując nie upaść na zakrętach. Byłam po dwunastogodzinnej zmianie w szpitalu – jako pielęgniarka na oddziale dziecięcym widziałam dziś więcej łez niż przez cały miniony tydzień. Nogi miałam jak z waty, a głowa pulsowała od zmęczenia i niewyspania. Wtedy usłyszałam głos: „Proszę, niech pani usiądzie. Widzę, że ledwo się pani trzyma na nogach.” Podniosłam wzrok i zobaczyłam wysokiego mężczyznę o ciemnych oczach i lekko zarośniętej twarzy. Uśmiechnął się do mnie ciepło. „Dziękuję… naprawdę dziękuję,” wyszeptałam, siadając ciężko na zwolnionym miejscu.
Tak poznałam Michała. Przez resztę drogi rozmawialiśmy – najpierw o pogodzie, potem o pracy, aż w końcu o tym, co nas boli i czego się boimy. Michał był informatykiem po przejściach – rozwiedziony, bez dzieci, z bagażem rozczarowań. Ja – wiecznie zabiegana, samotna trzydziestolatka z kotem i poczuciem winy wobec rodziców, którzy wciąż pytali: „Kiedy w końcu kogoś sobie znajdziesz?”.
Zaiskrzyło między nami od razu. Michał zadzwonił tego samego wieczoru. „Chciałbym cię jeszcze zobaczyć. Może kawa?” Zgodziłam się bez wahania. Spotykaliśmy się coraz częściej – spacery po Plantach, kino studyjne, wspólne gotowanie pierogów u mnie w kawalerce na Prądniku. Michał był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam – spokojny, uważny, potrafił słuchać. A jednak coś we mnie nie dawało mi spokoju.
Pierwszy zgrzyt pojawił się podczas rodzinnego obiadu u moich rodziców w Nowej Hucie. Mama podała rosół, a mój kot Felek wskoczył na parapet i zaczął miauczeć o kawałek kurczaka. Michał skrzywił się i powiedział z niesmakiem: „Nie rozumiem ludzi, którzy trzymają zwierzęta w domu. To tylko brud i sierść wszędzie.” Zamarłam. Mama spojrzała na mnie pytająco, tata chrząknął nerwowo. Próbowałam obrócić wszystko w żart: „Felek to członek rodziny!” Ale Michał już nie żartował.
Po obiedzie powiedział mi na osobności: „Wiesz, Martyna, nie wyobrażam sobie mieszkać z kotem. Jeśli kiedyś zamieszkamy razem… musiałabyś go komuś oddać.” Zrobiło mi się zimno. „Felek jest ze mną od sześciu lat. Uratowałam go jako kociaka spod samochodu… Nie mogę go oddać.” Michał wzruszył ramionami: „To tylko zwierzę.” Wtedy po raz pierwszy poczułam ukłucie niepokoju.
Przez kolejne tygodnie próbowałam ignorować ten temat. Michał był czuły, zabierał mnie na wycieczki rowerowe do Ojcowa, gotował dla mnie curry i śmiał się z moich żartów o szpitalnych absurdach. Ale za każdym razem, gdy Felek próbował wejść mu na kolana albo gdy widzieliśmy bezdomnego psa na ulicy, Michał stawał się chłodny i nieprzystępny.
Pewnego dnia odwiedziła mnie moja młodsza siostra Aneta z dwuletnią córką Zosią. Michał przyszedł niespodziewanie – miał klucz do mojego mieszkania. Zosia bawiła się klockami na dywanie, a Felek kręcił się wokół niej jak opiekun. Michał wszedł i już od progu zaczął narzekać: „Znowu ten kot? I jeszcze dziecko… Martyna, nie mogłaś mnie uprzedzić?” Aneta spojrzała na mnie zaskoczona. „Michał, to moja siostra i chrześnica,” powiedziałam cicho. „Nie przesadzaj.” Michał tylko westchnął i usiadł przy stole z telefonem.
Wieczorem wybuchła kłótnia.
– Nie chcę dzieci ani zwierząt w swoim życiu! – powiedział stanowczo.
– Ale ja kocham dzieci! Pracuję z nimi codziennie… A Felek to mój dom – odpowiedziałam drżącym głosem.
– To wybierz: ja albo ten twój kot i cała ta przedszkolna ferajna! – krzyknął.
Poczułam się jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Przez kilka dni nie odbierałam jego telefonów. Mama dzwoniła codziennie: „Martynka, co się dzieje? Wyglądałaś na smutną ostatnio.” Tata milczał, ale widziałam w jego oczach troskę.
W końcu Michał przyszedł pod mój blok z bukietem tulipanów.
– Przepraszam – powiedział bez przekonania. – Po prostu nie jestem przyzwyczajony do takich rzeczy.
– Do jakich rzeczy? Do uczuć? Do odpowiedzialności za słabszych? – zapytałam ostro.
– Do chaosu! Zwierzęta brudzą, dzieci hałasują… Ja chcę spokoju.
Zaczęliśmy się coraz częściej kłócić o drobiazgi: o Felka, o moje dyżury w szpitalu („Ciągle cię nie ma!”), o to, że nie chcę rzucić pracy i zostać księgową u jego znajomego („Miałabyś normalne godziny!”).
W końcu przyszedł dzień decyzji. Michał zaproponował wspólne mieszkanie – pod warunkiem, że oddam Felka i ograniczę kontakty z rodziną („Twoja matka jest zbyt wścibska”).
Usiadłam wtedy sama na ławce pod blokiem i płakałam jak dziecko. Przypomniałam sobie wszystkie chwile z Felkiem – jak spał przy mojej głowie po nocnych dyżurach, jak tulił się do mnie po trudnych dniach. Przypomniałam sobie też małą Zosię i jej śmiech podczas zabawy z kotem.
Wieczorem zadzwoniłam do Michała.
– Nie mogę tego zrobić – powiedziałam cicho.
– Czyli wybierasz kota? – zapytał z pogardą.
– Wybieram siebie – odpowiedziałam drżącym głosem.
Michał rozłączył się bez słowa. Przez kilka tygodni bolało mnie serce tak bardzo, że miałam ochotę rzucić wszystko i wyjechać gdzieś daleko. Ale potem przyszła ulga. Felek mruczał przy moim boku każdej nocy, a ja wiedziałam, że postąpiłam słusznie.
Dziś patrzę na swoje życie inaczej. Może jestem sama według standardów społeczeństwa – ale mam siebie i tych, których kocham naprawdę. Czy warto rezygnować z własnych wartości dla czyjegoś spokoju? Czy miłość bez szacunku do tego, co dla nas ważne, to jeszcze miłość?
Ciekawa jestem Waszych historii – czy też musieliście kiedyś wybierać między sobą a kimś bliskim? Jakie granice są dla Was nieprzekraczalne?