Nie mogłam patrzeć, jak moja córka cierpi: Tydzień, który zmienił wszystko

— Mamo, nie musisz zostawać na noc, naprawdę sobie poradzę — powiedziała Marta, próbując się uśmiechnąć, ale jej oczy zdradzały zmęczenie i coś jeszcze, czego wtedy jeszcze nie potrafiłam nazwać.

— Zostanę, córeczko. Przynajmniej dziś. Po operacji nie powinnaś być sama — odpowiedziałam stanowczo, choć w środku czułam niepokój. Zawsze była taka samodzielna, a teraz… coś było nie tak.

Już pierwszej nocy w jej mieszkaniu na warszawskim Mokotowie usłyszałam podniesione głosy zza ściany. Marek, jej mąż, wrócił późno. Słyszałam jego kroki, trzaskanie drzwiami lodówki, potem cichy płacz Marty. Chciałam wejść do ich sypialni, ale powstrzymałam się. To przecież ich sprawy — powtarzałam sobie. Ale czy naprawdę?

Rano Marek zszedł do kuchni. Nawet nie spojrzał na mnie.

— Kawa jest zimna — rzucił w stronę Marty i odłożył kubek z hukiem.

— Przepraszam, zaraz zrobię świeżą… — Marta zerwała się z krzesła, kulejąc po operacji kolana.

— Nie musisz — burknął i wyszedł z mieszkania bez słowa.

Patrzyłam na Martę. Drżały jej ręce. Chciałam ją przytulić, ale tylko pogładziłam ją po ramieniu.

— Córeczko… — zaczęłam cicho.

— Mamo, wszystko jest w porządku. Marek jest zestresowany pracą — powiedziała szybko, jakby wyuczoną formułką.

Ale przez kolejne dni widziałam coraz więcej. Marek wracał coraz później, często pod wpływem alkoholu. Czasem rzucał kąśliwe uwagi: „Może gdybyś była lepszą żoną…”, „Znowu nic nie zrobiłaś w domu?”. Marta milczała lub przepraszała. Nigdy nie podniosła głosu. Nigdy nie odpowiedziała ostrzej.

Pewnego wieczoru usłyszałam ich kłótnię przez cienką ścianę.

— Marek, proszę cię… Nie mów tak przy mamie…

— A co? Prawdy się boisz? Może powinnaś się nauczyć gotować albo chociaż zadbać o siebie! — krzyczał Marek.

Serce mi pękało. Przypomniałam sobie własne małżeństwo z Januszem. Bywało różnie — kłóciliśmy się o pieniądze, dzieci, nawet o to, kto wyniesie śmieci. Ale nigdy nie pozwoliliśmy sobie na brak szacunku. Zawsze wiedziałam, że mogę na niego liczyć.

Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Martą.

— Kochanie, czy Marek cię bije? — zapytałam wprost.

Spojrzała na mnie z przerażeniem.

— Nie! Nigdy mnie nie uderzył… Ale czasem… czasem czuję się taka mała… — wyszeptała i rozpłakała się.

Przytuliłam ją mocno.

— To też jest przemoc, Marto. Nie zasługujesz na to.

Milczała długo. Potem powiedziała coś, co do dziś dźwięczy mi w uszach:

— Mamo, ja już nie wiem, kim jestem. Wszystko robię źle. Może naprawdę jestem beznadziejna?

Wtedy poczułam bezsilność większą niż kiedykolwiek wcześniej. Jak mogłam pozwolić, by moja córka tak o sobie myślała?

Wieczorem Marek wrócił wcześniej niż zwykle. Był wściekły.

— Co tu jeszcze robisz? — zwrócił się do mnie lodowatym tonem.

— Pomagam Marcie po operacji — odpowiedziałam spokojnie.

— Ona nie potrzebuje pomocy. Niech się wreszcie nauczy być dorosła! — krzyknął.

Nie wytrzymałam.

— Marek, widzę jak traktujesz moją córkę. To nie jest normalne! — powiedziałam stanowczo.

Spojrzał na mnie z pogardą i wyszedł trzaskając drzwiami.

Po tej rozmowie Marta była blada jak ściana.

— Mamo, on się teraz na mnie wyżyje…

— Nie pozwolę na to! — powiedziałam ostro. — Jutro jedziesz ze mną do domu. Choćbyś miała mnie znienawidzić.

Całą noc nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, gdzie popełniłam błąd jako matka. Czy za mało ją chwaliłam? Czy za bardzo wymagałam? Czy to ja nauczyłam ją znosić upokorzenia?

Rano spakowałyśmy rzeczy Marty. Gdy Marek zobaczył walizki w przedpokoju, wybuchnął:

— Co ty wyprawiasz?!

— Jadę do mamy — odpowiedziała cicho Marta.

— Tchórzysz? Uciekasz jak dziecko?

Wtedy pierwszy raz od lat zobaczyłam w oczach mojej córki cień buntu.

— Nie chcę już tak żyć — powiedziała drżącym głosem.

Marek rzucił kluczami o podłogę i wyszedł bez słowa.

W drodze do domu Marta płakała cicho przez całą podróż pociągiem do Radomia. Trzymałam ją za rękę i powtarzałam: „Jestem z tobą”.

Minęły dwa miesiące odkąd Marta zamieszkała ze mną i Januszem. Chodzi na terapię. Powoli odzyskuje siebie. Czasem się uśmiecha — naprawdę, a nie tylko dla pozoru.

Często myślę o tamtym tygodniu w jej mieszkaniu. O tym, jak łatwo można przeoczyć czyjeś cierpienie pod maską codzienności. O tym, jak trudno jest podjąć decyzję za kogoś dorosłego…

Czy zrobiłam dobrze? Czy miałam prawo ingerować w życie własnej córki? A może powinnam była działać wcześniej? Czasem pytam siebie: ile matek jeszcze zamyka oczy na cierpienie swoich dzieci?