Jak modlitwa uratowała mnie z toksycznego małżeństwa – Moja droga do wolności i wiary
– Znowu wracasz tak późno? – głos Marka odbił się echem po kuchni, kiedy tylko przekroczyłam próg mieszkania. W dłoniach ściskałam siatki z zakupami, a serce waliło mi jak młotem. Wiedziałam, co mnie czeka. – Przecież mówiłam, że musiałam zostać dłużej w pracy – odpowiedziałam cicho, unikając jego wzroku.
Marek podszedł bliżej. Poczułam zapach alkoholu. – Zawsze masz wymówki. Może powinnaś się bardziej postarać, żeby być dobrą żoną? – syknął przez zęby. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: ile jeszcze wytrzymam?
Nazywam się Anna Kowalska. Mam 38 lat i przez piętnaście lat żyłam w małżeństwie, które z zewnątrz wyglądało na zwyczajne. Mieliśmy dwójkę dzieci – Kasię i Michała, kredyt na mieszkanie w bloku na warszawskim Ursynowie i psa, którego Marek przyniósł do domu po jednej z lepszych wypłat. Ale za zamkniętymi drzwiami rozgrywał się dramat, o którym nie miał pojęcia nikt poza mną i moimi dziećmi.
Na początku Marek był inny. Czuły, troskliwy, zabawny. Przynosił mi kwiaty bez okazji, gotował kolacje przy świecach, potrafił godzinami słuchać moich zwierzeń. Ale po ślubie coś się zmieniło. Najpierw pojawiły się drobne złośliwości, potem coraz częstsze pretensje o wszystko: o obiad, o kurz na półkach, o to, że dzieci płaczą. Kiedy stracił pracę w banku, zaczął pić. Wtedy przestałam poznawać człowieka, którego kiedyś pokochałam.
Przemoc nie zawsze była fizyczna. Najgorsze były słowa – raniły głębiej niż siniaki. „Jesteś nikim”, „Nikt cię nie zechce”, „Beze mnie sobie nie poradzisz”. Powtarzał to jak mantrę. Z czasem zaczęłam w to wierzyć.
Moja mama powtarzała mi: „Małżeństwo to świętość, trzeba wytrwać”. W kościele słyszałam o przebaczeniu i poświęceniu. Modliłam się codziennie o cud, o zmianę serca Marka, o siłę dla siebie. Ale czułam się coraz bardziej samotna.
Pewnego wieczoru, kiedy Marek po raz kolejny wrócił pijany i wyżył się na mnie przy dzieciach, coś we mnie pękło. Kasia wtuliła się we mnie i szeptała: „Mamo, boję się”. Michał płakał w swoim pokoju. Usiadłam na podłodze w łazience i zaczęłam się modlić – nie o Marka, ale o siebie. „Boże, jeśli jesteś, daj mi znak. Pomóż mi wyjść z tego piekła”.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka z pracy – Magda. Zawsze była dla mnie wsparciem, choć nigdy nie mówiłam jej całej prawdy. Tym razem jednak nie wytrzymałam i opowiedziałam jej wszystko. Magda milczała przez chwilę, a potem powiedziała: „Anka, musisz coś z tym zrobić. Nie jesteś sama. Pomogę ci”.
To był początek mojej drogi do wolności. Zaczęłam chodzić na spotkania grupy wsparcia dla kobiet doświadczających przemocy. Tam poznałam inne kobiety z podobnymi historiami – każda z nas miała swoje piekło do przejścia. Modliłyśmy się razem przed każdym spotkaniem. Po raz pierwszy od lat poczułam wspólnotę i nadzieję.
Najtrudniejsza była rozmowa z mamą. – Mamo, chcę odejść od Marka – powiedziałam pewnego dnia przez telefon. Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Aniu… a dzieci? Co ludzie powiedzą?
– Mamo, dzieci już cierpią. Nie mogę dłużej udawać.
Mama długo nie mogła tego zaakceptować. Wierzyła w tradycyjne wartości i bała się opinii sąsiadów oraz rodziny. Ale ja wiedziałam już, że muszę ratować siebie i dzieci.
Złożyłam pozew o rozwód. Marek wpadł w szał – groził mi, błagał o wybaczenie, obiecywał poprawę. Ale ja byłam już inna. Każdego dnia modliłam się o siłę i wytrwałość. Dzieci były moją motywacją.
Rozwód ciągnął się miesiącami. Były łzy, krzyki na sali sądowej, oskarżenia ze strony Marka i jego rodziny. Ale miałam wsparcie Magdy, grupy wsparcia i… Boga. Każdego ranka powtarzałam sobie: „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia”.
Po rozwodzie musiałam zacząć wszystko od nowa – wynająć mieszkanie, znaleźć dodatkową pracę, nauczyć się żyć bez strachu. Były dni zwątpienia i nocy pełnych łez. Ale były też chwile radości – pierwszy wspólny spacer z dziećmi bez lęku przed powrotem do domu, pierwsze święta spędzone w spokoju.
Dziś wiem, że wiara uratowała mi życie. Modlitwa była moją kotwicą w najtrudniejszych chwilach. Dzięki niej odnalazłam siebie na nowo i nauczyłam się kochać – siebie i dzieci.
Czasem pytam siebie: ile kobiet jeszcze cierpi w ciszy? Ile z nas boi się poprosić o pomoc? Czy naprawdę musimy wybierać między wiarą a własnym szczęściem? Może moja historia da komuś odwagę do walki o lepsze życie.