Cztery godziny nadziei: Jak walczyliśmy o życie psa po śmierci wujka
– Nie możesz tego zrobić, mamo! – krzyknęłam, ściskając telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. – To był pies wujka, jego ostatnia rodzina! Nie pozwolę, żeby go uśpili tylko dlatego, że jest stary i chory!
Po drugiej stronie słyszałam ciężki oddech mamy. – Marto, nie rozumiesz. Nikt nie chce się nim zająć. Jest chory, ledwo chodzi. Weterynarz mówi, że to już czas…
Wtedy poczułam, jak coś we mnie pęka. Wujek Andrzej był dla mnie kimś więcej niż tylko krewnym – był moim powiernikiem, nauczycielem, jedyną osobą, która rozumiała mnie bez słów. Jego pies, Borys, był częścią tej magii dzieciństwa, kiedy razem biegaliśmy po ogrodzie w Sandomierzu. Teraz miał odejść tak po prostu? Bez pożegnania?
Zadzwoniłam do brata. – Michał, musimy jechać do Sandomierza. Dziś. Borysowi grozi uśpienie.
– Przecież to cztery godziny drogi! – jęknął Michał. – Mam jutro ważny egzamin na uczelni…
– To pies wujka! – przerwałam mu ostro. – Jeśli nie pojedziemy teraz, jutro może być za późno.
Cisza. Potem westchnienie. – Dobra. Spotkajmy się za pół godziny na stacji.
Droga była długa i pełna napięcia. Michał milczał przez większość czasu, a ja nie mogłam przestać myśleć o ostatniej rozmowie z wujkiem przed jego śmiercią. „Marta, obiecaj mi jedno: nie pozwól, żeby Borys został sam.” Obietnica, która teraz ciążyła mi na sercu jak kamień.
– Myślisz, że damy radę? – Michał odezwał się nagle, przerywając ciszę.
– Musimy – odpowiedziałam cicho. – Nie mogę go zawieść.
Kiedy dotarliśmy do domu wujka, było już ciemno. Mama czekała na nas w progu z wyrazem zmęczenia i rezygnacji na twarzy.
– Po co przyjechaliście? – spytała chłodno.
– Po Borysa – odpowiedziałam stanowczo.
Mama pokręciła głową. – On cierpi. Nie możecie go zabrać do bloku w Warszawie. Potrzebuje opieki, której nie możecie mu dać.
– Spróbujemy – powiedział Michał niespodziewanie twardo. – Przynajmniej spróbujemy.
Weszliśmy do salonu. Borys leżał na swoim starym kocu, ledwo podnosząc głowę na nasz widok. Jego oczy były mądre i smutne, jakby wiedział, co się dzieje.
Usiadłam przy nim i pogłaskałam go po łbie. – Cześć, staruszku… Przepraszam, że tak długo mnie nie było.
Borys polizał moją dłoń i cicho zaszczekał. Michał przykucnął obok mnie.
– Zawsze myślałem, że to tylko pies – powiedział cicho. – Ale patrząc na niego teraz… To kawałek naszego dzieciństwa.
Mama stała w drzwiach, obserwując nas z mieszaniną gniewu i bezradności.
– Jeśli go zabierzecie i coś mu się stanie…
– To będzie nasza odpowiedzialność – przerwałam jej.
Zabraliśmy Borysa do samochodu. Droga powrotna była jeszcze trudniejsza niż przyjazd. Pies dyszał ciężko na tylnym siedzeniu, a ja co chwilę odwracałam się, żeby sprawdzić, czy jeszcze oddycha.
W Warszawie zaczęły się prawdziwe schody. Nasze mieszkanie było małe, a Borys potrzebował stałej opieki i leków. Michał musiał zrezygnować z kilku zajęć na uczelni, ja brałam urlop w pracy. Mama dzwoniła codziennie, pytając z wyrzutem: „I co teraz? Nadal uważacie, że to była dobra decyzja?”
Były chwile zwątpienia. Gdy Borys miał atak bólu i nie chciał jeść przez dwa dni, płakałam całą noc z bezsilności. Michał krzyczał na mnie ze zmęczenia i frustracji: – Po co nam to było? On i tak umrze!
Ale potem przychodziły te krótkie momenty szczęścia: gdy Borys merdał ogonem na widok słońca za oknem albo kiedy zasypiał z głową na moich kolanach. Wtedy wiedziałam, że robimy coś ważnego – nie tylko dla niego, ale też dla siebie.
Pewnego dnia zadzwoniła ciotka Basia z pretensjami: – Po co się tak poświęcacie dla starego psa? Przecież macie swoje życie!
– Może właśnie dlatego – odpowiedziałam jej spokojnie. – Bo to jedyne, co nam zostało po wujku Andrzeju.
Ostatnie tygodnie życia Borysa były trudne i piękne zarazem. Każdy dzień był walką o godność i miłość. Kiedy nadszedł ten moment i musieliśmy się pożegnać, trzymałam go za łapę do samego końca.
Po wszystkim długo siedzieliśmy z Michałem w ciszy.
– Myślisz, że wujek byłby z nas dumny? – zapytał cicho.
Patrzyłam przez okno na szare warszawskie niebo i poczułam łzy na policzkach.
– Nie wiem… Ale wiem jedno: czasem warto walczyć o coś do końca, nawet jeśli wszyscy wokół mówią ci, że to bez sensu.
Czy naprawdę można zmierzyć wartość życia tylko przez pryzmat wygody i rozsądku? A może prawdziwa rodzina to ta, która nie zostawia nikogo – nawet starego psa – samego w najtrudniejszym momencie?